Po dwóch wątpliwej atrakcji turniejach cyklu Grand Prix, w Warszawie i Tampere, kibice czarnego sportu mieli w końcu powody do radości
Trzeci tegoroczny turniej GP w końcu przyniósł emocje na torze i trybunach. Długo trzeba było kibicom na to czekać. Przypomnijmy. Turniej w Warszawie został przerwany po 12 biegach z powodu niesprawnej maszyny startowej i toru, który był niezdatny do ścigania. Kolejne zawody w Tampere odbyły się co prawda do końca, jednak nie można powiedzieć, że był to miły dla oka turniej. Widok zawodników jadących gęsiego, rozsianych na całej prostej nie robił wrażenia i delikatnie usypiał. Grand Prix Czech w Pradze było zupełną odwrotnością pierwszych dwóch turniejów. W końcu mieliśmy do czynienia z rywalizacją na najwyższym światowym poziomie, takim jaki powinien cykl Grand Prix prezentować.
Od początku praskie zawody przebiegały pod dyktando dwójki wielkich przyjaciół, czyli aktualnego mistrza świata Grega Hancocka oraz Macieja Janowskiego (który również był mistrzem globu, ale w kategorii juniorskiej). Hancock w serii zasadniczej stracił tylko dwa punkty co plasowało go na drugiej pozycji, zaraz za Janowskim, który w pierwszych pięciu biegach nie znalazł pogromcy. Znakomicie dysponowany był również, świetnie jeżdżący w tym sezonie, Nicki Pedersen, który w serii zasadniczej uzbierał 12 oczek i zajął miejsce tuż za Gregiem Hancockiem. Czwarty po pięciu turach startów był, mistrz świata z przed dwóch lat, Tai Woffinden. Zdawało się, że to właśnie między tymi zawodnikami rozstrzygnie się walka o zwycięstwo na Markecie. Nic bardziej mylnego! O ile Greg Hancock doskonale sobie radził w serii zasadniczej to w półfinale nie poszło mu zupełnie. Nie zapowiadało się na to, bo Amerykanin wyszedł pierwszy z pod taśmy. Jednak na dystansie dopadli go Jarosław Hampel oraz Tai Woffinden, którzy rozstrzygnęli między sobą o tym kto wygra półfinał. Co się tyczy popularnego „Grina” to nie dane mu było dowieźć do mety chociaż punktu. Na ostatnich metrach Amerykaninowi pod łokieć wjechał Niels Kristian Iversen i Hancock zakończył zawody porażką.
W finale od początku do końca prowadził Tai Woffinden. Za nim o drugą lokatę walczył polski duet Hampel – Janowski. W tym pojedynku doświadczenie wzięło górę nad młodością i to zawodnik Falubazu mógł się cieszyć z drugiego stopnia podium. „Magicowi” pozostało się jeszcze bronić przed wściekłymi atakami Nickiego Pedersena, ale okazały się one za mało skuteczne żeby wrocławski żużlowiec im uległ.
Bez wątpienia Grand Prix Czech przeszło do historii jako sukces polskiego żużla, w końcu niecodziennie widzi się dwóch biało-czerwonych na podium. Nie obyło się jednak bez rozczarowań, a tym na pewno była postawa Krzysztofa Kasprzaka, który z dorobkiem czterech punktów zajął 13 pozycję. Nie jest to dobry sezon dla zawodnika gorzowskiej Stali. W poprzednich turniejach zdobył łącznie 13 punktów co dawało mu miejsce w drugiej dziesiątce cyklu. Po praskim Grand Prix Kasprzak nie poprawił swojej sytuacji i zajmuje aktualnie 13 lokatę. Widać, że dla gorzowskiego zawodnika przysłowiowa „trzynastka” jest faktycznie pechową liczbą. Kolejnym rozczarowaniem, tym razem dla czeskiej publiczności, była jazda Vaclava Milika, który jest uznawany za najlepszego żużlowca z kraju naszych południowych sąsiadów. Dwa punkty, które uzbierał zawodnik Sparty Wrocław dały mu odległe 15 miejsce.
Z kontuzją kolana cały czas boryka się Tomas Jonasson, który z powodu urazu musiał po trzech seriach startów wycofać się z turnieju. Zastępowali go kolejno Matej Kus (były zawodnik Unibaxu Toruń) oraz Josef Franc. Te zastępstwa nie przyniosły im jednak żadnych punktów.
Po Grand Prix Czech liderem klasyfikacji generalnej cyklu jest Tai Woffinden, mający na swoim koncie 40 punktów. Tym samym wyprzedza o sześć oczek drugiego Nickiego Pedersena i o dziewięć Jarosława Hampela. Z dorobkiem 23 punktów siódmą lokatę zajmuje Maciej Janowski.
Teraz czeka nas chwilowy rozbrat z cyklem, spowodowany emocjami w Drużynowym Pucharze Swiata. Do Grand Prix powrócimy dopiero 4 lipca, kiedy to żużlowcy będą rywalizować na kolejnym sztucznym torze, tym razem w Cardiff.