Wojciech Sumliński to dziennikarz, który od podszewki poznał świat polskich służb specjalnych. Kosztowało go to przejście piekła na ziemi, a swojego życia mało nie zakończył sam. Odnalazł w sobie jednak siłę, by w dalszym ciągu ujawniać prawdę. W wywiadzie z ChilliTorun.pl Wojciech Sumliński opowiada, co mu w tym pomogło, o swojej wierze w Boga oraz dlaczego dziennikarze śledczy nie zajmują się tym, czym zajmować się powinni!
Chillitorun.pl: Od lat uprawia Pan zawód dziennikarza śledczego. Nieraz spotykał się Pan z inwigilacją i, powiedzmy to wprost, prześladowaniem. Pojawiło się również wiele innych traumatycznych przeżyć. Doszło do tego, że chciał Pan odebrać sobie życie. Czy dążenie do prawdy jest warte tego wszystkiego, co Pan przeżył?
Wojciech Sumliński: Miałem to szczęście i ten przywilej, że jeszcze jako piętnastoletni chłopak chodziłem po cztery czy pięć razy w tygodniu na msze sprawowane przez błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszkę. Odbywały się one na warszawskim Żoliborzu w kościele św. Stanisława Kostki. Już wtedy ja i setki innych młodych ludzi wiedzieliśmy, że obcujemy z postacią niezwykłą. Ksiądz Jerzy powtarzał zawsze te piękne słowa: „Zło dobrem zwyciężaj”, ale mówił również o prawdzie, przypominając, że jak nie wiemy gdzie iść, to zawsze musimy trzymać się prawdy. Takie rzeczy zapadają w pamięć. Wówczas był z nami jeszcze święty Jan Paweł II. Pamiętam jak z kolegami pojechaliśmy na Westerplatte w 1987 roku, gdzie wtedy przebywał Ojciec Święty. Tam mogło wejść dziesięć tysięcy osób i to jeszcze ze specjalnym zaproszeniem. My takiego zaproszenia nie mieliśmy, ale jakoś udało nam się tam znaleźć. Wtedy Jan Paweł II mówił do młodych ludzi: „Musicie mieć swoje Westerplatte. Jeżeli ktoś nie ma czegoś takiego, dla czego warto żyć, a jak trzeba, również za tą rzecz umrzeć, to jego życie jest jałowe”. Życie dla bogacenia się to nie jest życie. To jest jakaś jego namiastka. Trzeba mieć swoje Westerplatte. Takie spotkania zapadały w pamięci i sercu. Jako młody człowiek miałem możliwość poznawania setek powstańców warszawskich. Gdy byłem dzieckiem, rodzice często zaprowadzali mnie na cmentarz powązkowski, gdzie pochowani są powstańcy. Przychodziliśmy tam zwłaszcza pierwszego sierpnia, gdy podczas uroczystości było wielu kombatantów. Dzisiaj jest ich niewielu, ale gdy zaczynałem swoją drogę życia, to były ich setki, jeśli nie tysiące. Oni na tych spotkaniach opowiadali, że rzucali wszystko na szalę i szli walczyć. Ci ludzie bardzo chętnie się dzielili swoimi wspomnieniami. Wręcz chcieli o tym opowiadać i dawać świadectwo. Miałem też wspaniałych nauczycieli. Był w moim życiu taki jezuita, ksiądz doktor Ryszard Przymusiński, który wykładał na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego psychologię. Razem z nim obszedłem całe Tatry, co dawało nam setki przegadanych godzin. Nasiąkałem wszystkimi tymi bodźcami. W końcu w sytuacji, gdy musiałem stanąć oko w oko z bardzo trudnymi sytuacjami, to te wszystkie zbierane przez lata sytuacje wróciły. Tutaj wracamy do sprawy księdza Popiełuszki. Moi wszyscy bliscy już nie żyli. To z nimi chodziłem na jego msze i karmiłem się jego homiliami. Dlatego, gdy poznałem prokuratora Andrzeja Witkowskiego, który był odpowiedzialny za śledztwo w sprawie tego najgłośniejszego i najbardziej tajemniczego przestępstwa w czasach PRL, i dostałem szansę uczestnictwa w śledztwie jako dziennikarz, potraktowałem to jako spełnienie niespisanego testamentu moich bliskich. To była moja pierwsza wielka sprawa, więc wszedłem w nią całym sercem. Od tego się zaczęło. Później się okazało, że rozwikływanie tego typu spraw pociąga za sobą bardzo niebezpieczne sytuacje. Wiele razy zadawałem sobie pytanie: „Czy warto?”. Zwłaszcza wtedy, kiedy niszczono mi reputację, przypuszczano nagonkę na mnie i moją rodzinę, grożono mi więzieniem, kiedy miałem procesy karne. Powiem szczerze, że nie znalazłem na nie jednoznacznej odpowiedzi. Widziałem w oczach moich dzieci i żony ból. Wtedy wątpiłem w to, czy warto. Wracały jednak wspomnienia takich spotkań jak to dzisiejsze w Toruniu. Pamiętam, że było takie jedno w Bydgoszczy. Wtedy podszedł do mnie siedemnastoletni chłopak i powiedział mi, że od kilku lat nie był na mszy świętej. Po przeczytaniu moich książek „Z mocy bezprawia” i „Z mocy nadziei” coś go tchnęło, by pójść do kościoła i dzisiaj nie potrafi sobie wyobrazić dnia bez mszy świętej. Ten chłopak zapewniał mnie, że ta przemiana nastąpiła pod wpływem moich książek. W obliczu takich sytuacji na pytanie „czy warto”, momentalnie dostawałem odpowiedź. Takich chwil było w moim życiu bardzo wiele i po każdej z nich dochodziłem do wniosku, że mimo wszystko było warto.
CT: Kiedy Pan opowiada o dojściu do wniosku, że było warto, to myślę, że przecież mogło do tego nigdy nie dojść. Czy były momenty, kiedy tracił Pan wiarę we wszystko? Nawet w słowa św. Jana Pawła II i bł. księdza Jerzego Popiełuszki?
WS: Nie. W te słowa nie straciłem wiary nigdy. Natomiast okazałem się człowiekiem słabym. Prawdziwy, wierzący głęboko chrześcijanin, w sytuacji trudnej próby powie sobie, że nadzieja z Panem Bogiem nie umiera nigdy. Ja tak sobie mówię dziś i staram się o tym nie zapomnieć. Raz przecież jednak zachowałem się jak ateista, który w godzinie próby powiedział: nadzieja umiera ostatnia. To było w 2008 roku. To był czas, kiedy byłem straszliwie zaszczuty i diabeł podsuwał rozwiązanie sytuacji: „nie będzie ciebie, to rodzina ocaleje”. Uwierzyłem w to. Uwierzyłem, że moja śmierć będzie rozwiązaniem. Dziś wiem, że ona nigdy nim nie jest. Wtedy jednak, w tym olbrzymim zaszczuciu, ja w te diabelskie podszepty uwierzyłem. To były momenty mojego największego upadku, z którego się długo podnosiłem. Przystąpiłem do spowiedzi generalnej i dostałem rozgrzeszenie. Obiecałem sobie potem, że już nigdy, przenigdy, cokolwiek by się nie działo, nie zwątpię i już zawsze będę wierzył Panu Bogu. Zawierzyłem Mu wszystko. Prosiłem, by mi wybaczył mój upadek. Zaczęły się dziać rzeczy niesamowite i one się dzieją po dziś dzień. Wszystko, co przechodziłem przez mający wszechwładzę system, jest już za mną. Wygrałem wszystkie procesy, które miałem. One zakończyły się sprawiedliwymi wyrokami prawomocnymi. Proszę mi wierzyć, że po ludzku nie miałem szans, by je wygrać. Najmniejszych. Jestem przekonany, że to jest konsekwencją zawierzenia tego wszystkiego Bogu i modlitwy ludzi, których nawet nie znam. Wiem, że przez te wszystkie straszliwe lata modlił się za mnie codziennie cały zakon Sióstr Nazaretanek przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Wiem to, bo same mi o tym mówiły. Docierały do mnie podobne informacje z setek innych miejsc. Jestem głęboko przekonany, że tylko dzięki temu możemy dzisiaj rozmawiać. Zawierzenie Panu Bogu, modlitwa i codzienna msza święta – to jest podstawa.
CT: Jedna z pań na dzisiejszym spotkaniu chyba dobrze to skomentowała. Możliwe, że błogosławiony ksiądz Jerzy się Panu w ten sposób odwdzięcza.
WS: Ksiądz Jerzy jest dla mnie postacią szczególną z wielu względów. Właśnie on mnie kształtował i do niego modlę się po dziś dzień. To jest postać bliska mnie, tak samo jak bliska była moim bliskim.
CT: W Polsce mamy wielu dziennikarzy śledczych, ale to Pan jako jedyny podjął się tematu związków mafijnych Bronisława Komorowskiego czy śmierci księdza Popiełuszki i Andrzeja Leppera. Pozostali dziennikarze poruszają sprawy, które zdają się być nade wszystko atrakcyjne. Z czego to wynika?
WS: Ciężko mi jest oceniać innych dziennikarzy i rozliczać z tego, że robią, co robią, i że nie robią tego, co robić powinni. Gdybym miał to uczynić, to musiałbym mówić wiele krytycznych słów. Jest faktem, że środowisko dziennikarzy jest przeinfiltrowane przez służby specjalne. Jest wielu dziennikarzy, którzy dziennikarzami nigdy nie byli, a są tylko w dziennikarskiej skórze. Większość z nich tylko dziennikarzy udaje, a tak naprawdę uderzają tylko w PR. Pracują dla potężnych koncernów, firm czy spółek, które niejednokrotnie są zakładane przez złych ludzi. Dziennikarstwo śledcze jest bardzo trudne, ponieważ wiąże się z ciągłym ryzykiem, stresem i niepewnością, czy człowiek nie narazi się takim czy innym siłom. W tym zawodzie występują procesy, pomówienia oraz niszczenie drugiego człowieka. Pamiętam jak wielu było dziennikarzy śledczych w Polsce w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy ta odmiana dopiero u nas powstawała. Dzisiaj nie ostał się prawie nikt. Pozostały niedobitki. Większość wykruszała się już po paru latach, bo miała dość procesów i wolała zarabiać pieniądze w inny sposób. Ostatecznie nieraz pracowali na rzecz tych, których koledzy po fachu opisywali. Zamiast z tymi ludźmi walczyć, wybierali pracę dla nich. To było spokojniejsze i bardziej opłacalne. Proszę mi wierzyć, że są jeszcze dziennikarze, którzy wierzą, że ten zawód nie jest tylko zawodem, ale, nie boję się użyć tego słowa, misją. Dla mnie dziennikarstwo było czymś więcej już od samego początku mojej znajomości z Andrzejem Witkowskim. W szczególności sprawa księdza Jerzego nie była dla mnie tylko zawodem. To była misja.
CT: Na zakończenie chciałbym zapytać, jakie to jest uczucie, kiedy widzi się na stanowisku prezydenta człowieka, którego przeszłość zna się doskonale i jest się przekonanym, że ta osoba jest ostatnią, która ten urząd powinna piastować?
WS: Jestem pewien, że nie wiem o Bronisławie Komorowskim wszystkiego. Moja wiedza to tylko jakiś fragment jego życia. Z różnych kręgów wiem, że cała prawda o nim jest jeszcze gorsza niż to, co ja ujawniłem. Co czuje człowiek, kiedy patrzy, że taki ktoś jest prezydentem? Przede wszystkim ból i smutek. Z drugiej strony jest to też olbrzymia dawka motywacji, by odsłaniać Polakom prawdę o tym człowieku. Kiedy zrozumieją, że byli oszukiwani i manipulowani, to, wierzę w to głęboko, w przyszłości nie popełnią podobnego błędu i ludzie pokroju Komorowskiego już nie będą mieli racji bytu na najwyższych państwowych stanowiskach. Może ktoś powie, że takie myślenie jest naiwne, ale ja mam taką wiarę, że poprzez pracę, jaką wykonuję z majorem ABW Tomaszem Budzyńskim, przybliżamy ludziom prawdę. Otrzymujemy sygnały, że wielu ludziom otwierają się oczy i dostrzegają, że rzeczywistość jest inna niż ta kreowana przez różnorakie media. Widzą rzeczywistość prawdziwą, a jeżeli nawet nie mogą jej zobaczyć całkowicie, to są zainspirowani, by wytrwale szukać prawdy. To jest dla nas wielka wartość i największe podziękowanie za to, co z Tomkiem Budzyńskim staramy się robić.