Od premiery pierwszej części „Kingsmana” minęły niespełna trzy lata. Przez ten czas Eggsy (Taron Egerton) z chłopaka miasta zmienił się w szarmanckiego dżentelmena, który czasem jednak zapomina od dobrym wychowaniu, nauczył się doskonale strzelać z broni palnej i walczyć lepiej od Bruce’a Lee. To wszystko pozwala mu przeciwstawić się kolejnemu globalnemu zagrożeniu
Przed niespełna trzema laty na ekrany kin weszła pierwsza część „Kingsmana”. Wówczas Matthew Vaughn odświeżył kino szpiegowskie i tym samym wysoko zawiesił sobie poprzeczkę. Sądzę, że miał do wyboru albo nie nagrywać drugiej części, by żyć w glorii tego, kto zdmuchnął nieco kurzu z wiecznie mrocznego towarzystwa wszelakich tajnych lub mniej tajnych agentów, lub zaryzykować i nagrać coś, co wprowadzi jeszcze więcej kolorytu niż pierwsza część. Nie można powiedzieć, że wyszło mu to odwrotnie, ale stwierdzenie, że wykonał to zadanie byłoby dużym nadużyciem. Zacznijmy jednak od początku.
Eggsy na dobre wszedł już w grono Kingsmanów. Jest ich pełnoprawnym członkiem, przyzwyczaił się do noszenia drogich dwurzędówek i stał się bardziej pewny siebie. To pomaga mu zrealizować kolejną misję, jaką jest ratunek świata przed… żeńską wersją Pablo Escobara, a mianowicie Mrs. Poppy (Julianne Moore). To nowa antagonistka w świecie Vaughna, która jest właścicielką największego kartelu narkotykowego na świecie i tym samym najbogatszą kobietą jaka po nim chodzi. Problem polega na tym, że nikt o tym nie wie, dlatego Mrs. Poppy zatruwa swoje narkotyki, produkuje antidotum na zabójczy środek i ogłasza wszem i wobec, że udostępni je pod pewnymi warunkami, o których tutaj nikt nie przeczyta, żeby nie zdradzać całej fabuły. W każdym razie, każdemu fanowi „Kingsmana” ten krótki opis nowego szwarccharakteru powinien coś przypomnieć. Tak, właśnie Valentine’a, który w pierwszej części zainstalował w głowach ludzi śmiercionośne odbiorniki. W tym właśnie miejscu pojawia się intensywny zapach odgrzewanego kotleta. Widz nie dostaje niczego nowego. Fabuła jest niemal taka sama, jak ta z pierwszej części.
To wydaje się być najpoważniejszym grzechem tego filmu, co nie zmienia faktu, że nie ma w nim pomniejszych przewin. Przede wszystkim w fabule widać, że Vaughn nie do końca miał pomysł na tą produkcję i kierował się kilkoma wytycznymi, które na ogół są lubiane wśród przeciętnych zjadaczy chleba: dużo walki, dużo pościgów, dużo bluzgów. I w rzeczy samej, już w pierwszej scenie dostajemy sygnał, o czym będzie ten film. W zaledwie parę minut widz podziwia niezwykle wymyślne akrobacje i widowiskową scenę walki. Plusem jest to, że się przy niej nie męczy, i że jest ona kluczem bez zgrzytu otwierającym drzwi do dalszej części fabuły. Zatem Vaughn prowadzi nas przez film bardzo swobodnie i płynnie, co niestety dla niego pozwala zobaczyć parę kiepskich spraw.
Pierwszą z nich jest wskrzeszenie Harry’ego – mentora Eggsy’ego, w którego rolę wcielił się świetny Colin Firth. Nie bardzo jednak wiadomo, co ma na celu wprowadzenie tej postaci, bo Harry nie bardzo się na ekranie wyróżnia. Czy chodziło o to, by z Eggsym działał jeden z dwóch innych pozostałych przy życiu, po ataku Mrs. Poppy, Kingsmanów? A może, by zrównoważyć często pochopne działania najmłodszego z nich? Tego możemy się tylko domyślać. Nie idzie się jednak oprzeć wrażeniu, że powrót na ekran Firtha, który w pierwszej części dostał kulkę w głowę, jest mocno naciągany i uskuteczniany na siłę. Wszystko to powoduje, że widz musi poddać się trochę wbrew sobie temu, co prezentuje film.
Ciekawym elementem, który odróżnia część pierwszą od „Złotego Kręgu” jest wprowadzenie nowej agencji Statesman, która wspomoże naszych bohaterów. Tym samym widz dostaje nie tylko coś nowego i w pełni udanego. Śmiem stwierdzić, że ten element jest jedną z rzeczy ratujących „Kingsmana”. Jakie są inne? Dość banalne i zależne od gustu. Jako, że jestem fanem męskiej klasycznej elegancji i whisky, przemówiły do mnie świetne garnitury noszone przez bohaterów oraz prosty, ale elegancki styl Merlina (Mark Strong). Swoje zrobił też mój ulubiony trunek, a zwłaszcza Glendronach, którego logo uważny widz mógł zauważyć na butelkach. Innych mogą zdobyć widowiskowe sceny walki, wyrazista postać Eggsy’ego czy chociażby kapitalna praca kamery, która w pewnym momencie przypomina nam jako żywo pracę kamery podczas kultowej już sceny rzezi w kościele z części pierwszej.
Trzeba przyznać, że film ma kilka większych wad, które osobiście mi w nim przeszkadzają, ale poza tym jest też sporo małych pozytywów, które ten ból łagodzą i w efekcie widz w kinie się całkiem dobrze bawi. Dopóki nie przypomni sobie znakomitej części pierwszej. Ostatnia scena wskazuje na to, że „Kingsmani” nas na dobre po obejrzeniu filmu nie opuszczają. Wygląda na to, że odchodzą tylko na chwilę, by przygotować się do kolejnej misji. Jak przygotuje się do niej Matthew Vaughn? Oby lepiej, bo trzeci raz zaserwowanie tego samego może rozjuszyć nawet najwierniejszych widzów.
Recenzja powstała przy współpracy z siecią kin Cinema City.