Ponad dekada czekania, wielu widzów pierwszej części najzwyczajniej w świecie podrosło, ale w końcu jest – druga część kinowego hitu od Pixara. Za kamerą ponownie Brad Bird, a na ekranie ukochani bohaterowie. Jak wyszedł sequel?
Na początku jest trzęsienie ziemi – rodzina Iniemamocnych ściga się przez całe miasto z Człowiekiem-Szpadlem, niestety wywołując przy tym spore szkody w Metroville. Bohaterowie zostają wrogami publicznymi. Delegalizacja przypominająca trochę sceny z „Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów” powoduje frustrację. Na szczęście pojawia się ratunek w postaci wizjonera, który chce poprawić wizerunek superbohaterów.
Niestety tutaj przychodzi czas na rozstanie się, przynajmniej czasowe. Elastyna walczy ze złem, podczas gdy Pan Iniemamocny zajmuje się domem. Naturalną koleją rzeczy jest to, że z tym drugim będzie się wiązała większość komediowych scen. Bob Parr musi walczyć z okresem buntu najstarszej córki i jednocześnie okiełznać małego Jack-Jacka. Ten ostatni to zdecydowanie wartość dodana w całym filmie. Bobas jest autentycznie zabawny, co potwierdzi zarówno młodsza część widowni jak i ich rodzice, zaciągnięci niekiedy do kina siłą, a czasem po prostu świetnie bawiący się na filmie, którego pierwszą część sami podziwiali za młodu. Mamy tutaj obraz troszkę podobny jak we francuskiej komedii „Kobieta na Marsie, mężczyzna na Wenus”. Ukazanie sytuacji, w której obowiązki domowe bywają o wiele trudniejsze, niż ratowanie świata wyszło Birdowi i spółce wyjątkowo zgrabnie.
Z humorem i morałem
Bardzo ważną rzecz usłyszałem po seansie od jednego z widzów, który komentował tuż po wyjściu z sali – „Ten humor nie jest ani wulgarny, ani nachalny”. Na tym polega według mnie jeden z największych sukcesów twórców drugiej części „Iniemamocnych”. O ile cięty humor znakomicie wpasowuje się w klimaty Marvelowskie, o tyle w tym przypadku zastosowana konwencja dużo lepiej pasuje do grona odbiorców. Oczywiście nie brakuje w „Iniemamocnych 2” luźnego rozważania na temat patriarchatu czy kultury masowego oglądania telewizji. Główny przeciwnik ukochanych bohaterów – Ekrantyran ma tutaj być uosobieniem ogłupiania ludzi przez reklamy i uzależnienia od środków masowego przekazu.
Wspominany już wcześniej Jack-Jack jest zdecydowanie najlepiej napisaną postacią przez scenarzystów, ale sukcesem twórców będzie fakt, iż pozostali bohaterowie bynajmniej na tym nie tracą. Każdy z nich ma swoje sceny, które wywołują potocznego „banana” na twarzy. Koniec końców – prawie dwugodzinne show upływa nam niesamowicie szybko i jawi nam się jako kolejna znakomita animacja od Pixara. Dzieciaki będą z zachwytem o niej opowiadać w szkole, a dorośli będą bawić się przednio i nie stracą dwóch godzin z życia. A o to przecież w takich filmach chodzi, prawda?
Na koniec trzeba jeszcze ocenić polski dubbing, gdyż właśnie w takiej wersji dane mi było oglądać film Bairda. W zasadzie wystarczy jedno zdanie – klasa. Piotr Fronczewski, Dorota Segda, Kora (!!!!!), Sonia Bohosiewicz i wielu innych – bardzo dobrze oddają charakter swoich postaci.
Tekst powstał we współpracy z siecią kin Cinema City