„Był mentorem, ale przede wszystkim kolegą” – rozmowa z Janem Ząbikiem – historia toruńskiego żużla cz. 5

0
2355

„Był mentorem, ale przede wszystkim trenerem i kolegą” – rozmowa z Janem Ząbikiem – historia toruńskiego żużla cz. 5

W swojej karierze osiągnął wystarczająco wiele, by stać się ikoną toruńskiego speedway’a. Wychował wielu znakomitych zawodników, którzy – bazując na jego wieloletnim doświadczeniu-podbijali polskie tory. W całym kraju nie ma chyba osoby, która lepiej znałaby żużel. Tylko u nas Jan Ząbik opowiada o początkach swojej kariery, angielskim epizodzie, szkoleniu młodzieży oraz o swoim mentorze – Marianie Rose

Chillitorun.pl: Z tego, co się orientuję, to nie jest Pan rodowitym torunianinem.

Jan Ząbik: Nie, urodziłem się w Kiełpiu. To jest taka miejscowość między Toruniem a Chełmnem. Bliżej Chełmna.

CT: Co Pana sprowadziło do Torunia?

JZ: Ukończyłem szkołę i pracowałem w Bydgoszczy. W tym czasie w Toruniu budowano Elanę i Czesankę. Oddelegowano nas do budowy tych zakładów. Przy Merinotexie był hotel, gdzie mieszkaliśmy, a zaraz obok był stadion. Jak się po pracy nie miało co robić i słyszało się ten hałas motocykli, to w człowieku budziła się ciekawość. I tak chodziłem sobie na żużel. Marian Rose miał w parku maszyn swój warsztat. Tam przechowywał swoje sprzęty, a ja mu przy nich pomagałem. Pewnego razu spytał się czy nie chcę się przejechać na motocyklu, bo widział, że jestem obeznany w motoryzacji. Pomyślałem sobie: „czemu nie?” Dał mi swój motocykl, ubiór i tak to się zaczęło. Przejechałem się raz, drugi i już tak zostało.

CT: Czyli można powiedzieć, że Marian Rose był Pana mentorem?

JZ: Tak, tak. Był mentorem, ale przede wszystkim trenerem i kolegą. Dzięki niemu zostałem żużlowcem i praktycznie do dzisiaj w tym sporcie się znajduję.

CT: Jak za czasu Pana startów żużel wyglądał od strony sprzętowej? Czy to było tak, że kto jaki miał motocykl, to na takim jeździł?

JZ: Na pewno było trudno o sprzęt. My jako Polacy czy inni przedstawiciele tych tzw. demoludów mieliśmy trudniej. Anglicy czy Rosjanie byli zaopatrzeni w dobry sprzęt, bo jednak tam sytuacja była inna niż w Polsce. U nas czasy były takie, jakie były. Nie mogliśmy ot tak na zachód sobie wyjeżdżać. To, co dostawaliśmy z przydziału, to mieliśmy. Przede wszystkim kluby musiały się zaopatrywać w motocykle, bo wtedy nie było zawodowstwa. W klubach jeździło się amatorsko. Każdy motor należał do klubu, a nie tak jak teraz, że zawodnicy mają swoje. PZM dawał klubom przydział motocykli. Ten, który dostał maszynę cieszył się, bo wtedy przechodziła ona z jednego zawodnika na następnego. Teraz jest dostęp do wszystkiego. Przedtem danemu żużlowcowi łatwiej było się wyszkolić, bo nie musiał inwestować swoich pieniędzy. Poprzez klub załatwiał wszystko. A teraz? Teraz praktycznie amatorami są tylko juniorzy, a reszta to zawodowstwo i każdy z nich musi zadbać o swój sprzęt, żeby był najlepszej klasy, by móc zdobywać punkty.

CT: Czy w związku z tym, że był łatwiejszy dostęp do sprzętu, to żużel cieszył się większą popularnością u młodych chłopaków? Każdy mógł zostać zawodnikiem?

JZ: Tak, wtedy tak. Pamiętam, że jak ja zaczynałem, to była cała masa chętnych kandydatów. Ostatecznie z tej całej chmary zostałem sam. Było bardzo duże zainteresowanie. U nas w Toruniu zawsze było. Obojętnie czy to była druga liga, pierwsza czy Ekstraliga.

CT: Pan wspomniał, że z rzutu kandydatów do szkółki żużlowej został sam. Skąd w drużynie wzięli się zatem tacy zawodnicy jak Bogdan Szuluk?

JZ: On był wcześniej. Bogdan był przede mną i dlatego ja już z nim nie rywalizowałem, ani nie jeździłem. On wtedy kończył wiek młodzieżowca, a ja zaczynałem. Wtedy nie można było szybko licencji zdawać, bo każdy z nas musiał mieć osiemnaście lat. Teraz mając już piętnaście lat możesz jeździć w juniorach, a przy szesnastu normalnie w drużynie.

CT: Marian Rose swoją karierę zaczynał praktycznie w pierwszych latach istnienia żużla w Polsce. Skąd taki zawodnik czerpał więc wiedzę odpowiednią, do przekazywania innym?

JZ: Samo podejście Mariana mu ją dało. On nad wszystkim ciężko pracował. Nie da się ukryć – miał talent. Musiał go mieć, bo był wielkim zawodnikiem, a karierę zaczynał w wieku 24 lat. Druga sprawa, że wszystko, co w żużlu ważne szybko mu przychodziło. Swoją wiedzę potrafił dobrze przekazać. Poza tym był świetnym zawodnikiem, więc go z chłopakami podpatrywaliśmy. Można powiedzieć, że był naszym takim idolem. Nie dość, że był naszym dobrym kolegą, to potrafił odpowiednio o naszą jazdę zadbać. Dzięki niemu, w dużej mierze, ten żużel w Toruniu działał. Przegrywaliśmy, czasem wygrywaliśmy, ale jakoś to było. Najgorzej się mieliśmy po tych śmiertelnych upadkach, np. Araszewicza, bo trzeba było zbierać drużynę. Życie się jednak toczy dalej, każdy zapomina o tym i jedzie następne zawody.

CT: Trzeba było podpatrywać starszych i lepszych zawodników, żeby być dobrym zawodnikiem? Były jakieś zalążki planu szkolenia? Bo chyba nie było takiego programu szkoleniowego, jaki mamy dzisiaj?

JZ: Nie do końca. Trener był jeden – kadry narodowej. W danych klubach za selekcjonera „robili” bardziej doświadczeni zawodnicy. Dzisiaj się to tak ładnie nazywa – jeżdżący trener. Wiedzę przekazywał jeden drugiemu. Później garnęło się dużo młodzieży i musiał być już trener i od ogólnorozwojówki i normalny – od jazdy na torze.

CT: W swojej karierze miał Pan roczny epizod w Anglii. Zderzył się Pan wtedy z zupełnie nowym światem żużlowym?

JZ: Ja już piętnaście lat jeździłem w Toruniu przed tym wyjazdem. Będąc tam, w Sheffield, przez ten rok dowiedziałem się, co to jest prawdziwy żużel. Tam się można wszystkiego nauczyć. To jest taka dobra szkoła. Teraz może mniej, bo ten angielski speedway się już rozdrobnił. Jednak za moich czasów to był, można powiedzieć, elitarny sport w Anglii. Tam dostać się było ciężko przez ten nasz układ. Polski Związek Motorowy z każdego klubu wybierał po jednym zawodniku, który miał tam pojechać na roczny staż i wiedzą nabytą na Wyspach przekazać dalej w Polsce. Ja miałem szczęście, że tam się znalazłem, bo byłem już wiekowym żużlowcem. Pierwotnie miał jechać Wojtek Żabiałowicz, ale on w tym czasie musiał odbyć służbę wojskową i zostałem wytypowany ja. Więc pojechałem tam i bardzo dużo trenowałem. Jak wróciłem z powrotem do kraju, to jeździło mi się jak z nut. Od 1981 roku byłem już jeżdżącym trenerem i po tej angielskiej przygodzie nadal mi się bardzo dobrze jeździło. Skorzystało na tym wielu chłopaków, bo im swoją wiedzę przekazywałem. Trzeba było w końcu podjąć decyzję. Dwóch srok za ogon nie da się ciągnąć. Mogłem albo jeździć dalej, albo wziąć się za trenerkę i szkolić tych młodych chłopaków.

CT: Jakie różnice dostrzegał Pan między polskim a angielskim żużlem?

JZ: Na pewno sprzętowe – to raz. Druga sprawa to tory. Tam są bardzo techniczne nawierzchnie. Każda jest inna. Praktycznie nie ma dwóch takich samych torów, które miałyby dwa takie same wiraże. Tam trzeba się było nauczyć techniki jazdy. Pierwsze mecze nie były dla mnie udane. Może poza Sheffield, gdzie tor był podobny do toruńskiego. W domu potrafiłem – do spółki z Regiem Wilsonem – wszystkie biegi wygrać podwójnie. Wtedy myślałem sobie, że złapałem formę i jak tak będę trzaskał tyle punktów, to będzie super. Jednak już w kolejnym meczu w Ipswich mały tor zweryfikował wszystko. Było kopnie, dziurawo i jeszcze do tego czterech zawodników się ścigało. Trzeba było jechać tak, żeby jeden drugiemu krzywdy żadnej nie zrobił. Wtedy zrobiłem chyba jeden albo dwa punkty, a do tego raz upadłem. Po tym meczu zobaczyłem dopiero, że to nie jest tak jak u nas w Polsce, że gaz nawiniesz i jazda. Tam trzeba myśleć ręką z gazem i jechać technicznie. Dlatego w Sheffield obok dużego toru był też mały. Tam można było sobie trenować. Jednak nic za darmo tam nie było i wynajem toru też kosztował. Trzeba było zapłacić za godzinę czy dwie jazdy. Na tym torze dosłownie się katowałem, żeby opanować tę specyfikę angielskich owali. Wyszło mi to na dobre, bo w następnych spotkaniach wiedziałem już tak naprawdę, o co chodzi. Były w Anglii dwa czy trzy tory, które były podobne do polskich, ale już w Eastobourne, Ipswich czy innych miastach było już trudno. Tam się na pełnym gazie nie pojechało.

CT: Spotkał się Pan z jakimiś barierami w Anglii?

JZ: Z barierami raczej nie, ale Anglicy mieli do żużla inne podejście. U nich każdy mecz jest piknikiem. Wiadomo, że wygrywa jedna drużyna, ale tam klaskali i jednej i drugiej, w podziękowaniu za walkę. Mi zawsze w Anglii dokuczała ta pogoda. Niby to świeciło słonko, ale chwilę potem już padał deszcz. Trzeba było umieć się szybko przestawić z przełożeniami, dyszami i tak dalej.

CT: Nie przerywano spotkania z racji deszczu?

JZ: Nie. Jak siąpiło to się jechało dalej, tak jak i teraz. Chociaż dzisiaj to się więcej meczów tam przerywa. Jednak za moich czasów jak się spotkanie zaczęło, to trzeba je było skończyć. Nawet w deszczu się jechało.

CT: Po czymś takim chyba dało się poznać wartość zawodnika.

JZ: Dokładnie. Tylko potem był problem z ubiorem. Kombinezony, w których jeździliśmy były skórzane. Jak taki nasiąkł woda, to ważył dosyć sporo. Od razu po meczu trzeba było go suszyć i pucować, bo za dwa dni, lub następnego dnia, jechało się już na inny tor. Zatem to, co przeżyłem w Polsce przez piętnaście lat przed Anglią, to, można powiedzieć, że była bajka. Tam już była ciężka harówa, żeby zostać w składzie.

CT: Żużlowa szkoła życia.

JZ: Tak jest. Każdemu życzę taką szkołą przejść. Chociaż teraz może mniej, bo angielski żużel trochę podupadł. Jednak samej pracy i techniki jazdy wciąż można się tam nauczyć. Nie ma lepszej szkoły niż Anglia. Tam nie ma toru, na którym są dwa takie same wiraże.

CT: Jak Pan został w Anglii przyjęty przez środowisko żużlowe?

JZ: Bardzo fajnie, bo my, jako Polacy, pojechaliśmy tam ze wszystkich klubów. Najpierw miałem jeździć w Hackney z Zenkiem Plechem, ale tam było nas dwóch, a akurat tylu potrzebowali w Sheffield. Tam właśnie trafiłem z Wiesławem Patynkiem z Bydgoszczy. Z resztą polskich żużlowców w kółko byliśmy przy sobie i jeden drugiemu pomagał. Jak komuś coś brakowało, to się dzwoniło i ktoś przyjeżdżał pomóc. Robiliśmy razem wszystko, żeby na następne zawody być w formie.

CT: Zaistniała zatem na obczyźnie polska komitywa?

JZ: Tak, ale gros zawodników musiało tam zaraz wracać, bo nie wytrzymali albo się porozbijali. Jak uszkodzili motocykl, to nie mieli, na czym jeździć i trzeba było wracać do Polski. Jak nie mieli motocykla, to promotorzy rezygnowali z ich usług i żużlowcy wracali do kraju.

CT: Porozmawiajmy o końcówce lat sześćdziesiątych w Toruniu. Wtedy Stal-Apator miała wiele problemów. Doszło do tego, że niemal zapadła decyzja o zakończeniu działalności sekcji żużlowej. Co było takie problematyczne, że pchnęło włodarzy do tej decyzji?

JZ: Wtedy to jeszcze klub nazywał się LPŻ. Dopiero jak toruński żużel przejął PZWANN, to zaczęło się coś dziać. W LPŻ-cie było trudno. Nie było pieniędzy, dwa motory na krzyż i inne problemy. W rezultacie trudno było jakoś „wyżyć”. Na dodatek rządziła inna opcja.

CT: Jakim zainteresowaniem cieszył się toruński żużel u kibiców?

JZ: Bardzo dużym. Wtedy na stadion przychodziła masa ludzi i nieważne, w której lidze jechaliśmy. Tutaj jest zapotrzebowanie na takie dyscypliny jak żużel, hokej czy koszykówka. Tak pozostało do dzisiaj, że te dyscypliny maja rację bytu w naszym mieście.

CT: Jak wyglądało życie żużlowca po sezonie?

JZ: Wielu zawodników pracowało. Jak byli lepsi to mogli znaleźć zatrudnienie w różnych zakładach i mieli pracę albo nie. Ja akurat pracowałem w Apatorze, bo mnie to satysfakcjonowało. Pracowałem w kontroli jakości i byłem elektrykiem z zawodu. Odpowiadało mi to, bo nieustannie pogłębiałem swoją wiedzę potrzebną do wykonywania tej pracy. Poza tym lubiłem przebywać z kolegami. Natomiast w Anglii było zupełnie inaczej. Tam nie było czasu na pracę.

CT: Na kanwie swoich angielskich doświadczeń opiera Pan szkolenie młodzieży? Pańscy zawodnicy przechodzą podobną szkołę życia?

JZ: Tak. Jak wróciłem, to namówiłem ówczesnego prezesa – Benedykta Rogalskiego, żeby w środku toru na Broniewskiego wybudować mały tor. Tak też się stało. Na tej nawierzchni wychowali się tacy zawodnicy jak Robert Sawina, Mirek Kowalik, Piotr Baron czy Tomasz Bajerski. Później nie było możliwości jeżdżenia, bo w środku pojawiły się reklamy. Całe wnętrze owalu było nimi obstawione. Poza tym została zmieniona geometria dużego toru. To wpłynęło na likwidację tego małego.

CT: Czyli można powiedzieć, że mini żużel w Toruniu wziął się z Anglii?

JZ: Trafna teza. Zresztą w Anglii jest on obecny do dzisiaj, chociaż nie na taką skalę jak kiedyś. Lepiej z tym jest w Szwecji, bo tam na każdym stadionie jest mały tor. Na Wyspach z kolei sporadycznie. U nas w Polsce też powstaje coraz więcej takich obiektów. Chociażby ten, który wybudowaliśmy tutaj na lotnisku. To jest prawdziwy poligon doświadczalny do trenowania i rozgrywania zawodów. Cały czas trwają przy nim prace. Zwożony jest już tam granit, niedługo będziemy zakładać bandy. Poza tym są już biura i toalety. Stawiane jest też zadaszenie nad parkiem maszyn. Ponadto zrobimy jeszcze na całej prostej siedzenia. Zamierzamy zrobić fajny tor, który będzie przygotowany na mistrzostwa świata w klasie 125ccm. Na nich będzie sędzia narodowy, który nam odbierze obiekt i przyzna licencję międzynarodową.