Zaczęły się wakacje. To zawsze szczególny czas dla hip-hopowego środowiska. Raperzy szykują się do letniej trasy koncertowej, poszerzonej o festiwale, a fani opróżniają skrytki z kasą, aby na nich się pojawić. Po raz kolejny pierwszym punktem na hip-hopowej trasie festiwalowej była sopocka Opera Leśna, która na jedną noc stała się sercem całej rapowej Polski
„…chociaż się nie znamy przez rap jestem twoim kumplem…”
Jest takie jedno miejsce, które rokrocznie przyciąga do siebie młodych ludzi. Łączy ich więcej niż mogłoby się im wydawać. A przecież nie znają się osobiście, czy choćby z widzenia. Jednak koniec końców wszystko się zmienia. Zawiązują się nowe przyjaźnie i znajomości. Popularny „czyściec” na Facebook’u pęka w szwach od zaproszeń do grona znajomych. Wszystko to jest efektem działania, jakiemu ulegają już od lat fani tego muzycznego gatunku. To właśnie on ponownie połączył setki ludzi, zebranych w niedzielną noc pod sceną Opery Leśnej – Sopot Hip Hop Festiwal.
– To mój kolejny festiwal, jestem nim podekscytowany – mówi Krystian z Gdańska. – Jestem tu co roku. Najważniejszy jest tu kontakt z pozostałymi uczestnikami. Inaczej bym z Tobą nie rozmawiał – kończy śmiejąc się.
Sopot przed festiwalem to niesamowite miejsce, które wręcz tętni kulturą hip hop. Już dzień przed „main eventem” na plaży odbywa się „warm up party”, na którym można zobaczyć pierwszych uczestników festiwalu. Następnego dnia impreza przenosi się na sopockie ulice. Na Monciaku można zobaczyć Filozofa – undergroundowego rapera, nawijającego „na wolno” do mikrofonu. Taki widok sprawia, że serce rośnie do rozmiarów sopockiego Molo. W czasach, kiedy istnieje przekonanie, że hip-hop umarł, okazuje się, że jednak nie do końca. Przede wszystkim ta muzyka jest wciąż obecna na ulicach, a to dzisiaj jest raczej rzadko spotykane. Mimo wszystko jest, a świadczy o tym grupka trzech b’boyów tańczących na rozłożonych kartonach przed Sheratonem. Old school jak się patrzy. Serce ponownie rośnie. Niech ktoś jeszcze powie, że hip hop umarł.
Igrzyska czas zacząć!
Jest krótko po osiemnastej. Tłumy fanów ściągają do Opery Leśnej, by osiągnąć cel swojej podróży. Festiwal właśnie się zaczyna, świadczy o tym słyszany aż przy kasach głos Wujka Samo Zło, który ma być dziś mistrzem ceremonii. WSZ oddaje głos artystom, a pierwszym z nich jest Mumin – przedstawiciel Szpadyzor Record. Pierwszy, ale jak ma się okazać – nie ostatni. Natomiast, gdy na scenie pojawia się Gedz, ręce momentalnie szybują w górę i nie opadają już do końca wieczoru. Gedziula wynagradza to fanom „Akrofobią”, która jest ostatnimi czasy największym hitem artysty. Od tego momentu zaczyna się szaleństwo…
– Przyjechałam z Wejcherowa – mówi Weronika. – Jestem na festiwalu po raz pierwszy. Na razie świetnie się bawię, a atmosfera jest wspaniała. Prawdziwa jazda zacznie się pewnie, gdy na scenę wejdą gwiazdy wieczoru.
Wielu fanów jest już odpowiednio „dostrojonych”, a niedobitki starają się dotrzymać im kroku. Reszta rąk, która nie wystrzeliła w górę wcześniej robi to teraz. I również nie opada do końca ostatniego koncertu. To nic dziwnego, w końcu dziś grają tacy zawodnicy jak Mielzky, WSRH, Eldo, Dwa Sławy, Gural, JWP, KęKę, Sokół i Marysia Starosta, Quebonafide czy Tede. Wcześniej wspomniane szaleństwo osiąga apogeum podczas występów dwóch ostatnich artystów. Oni rozgrzewają publiczność do czerwoności.
Mimo wszystko, Niech podsumowaniem będą słowa spotkanego na festiwalu Łukasza
– Stary, tu jest niesamowicie. Mamy piwko, mamy piękne dziewczyny, mamy hip-hop. Czego chcieć więcej? – kończy młody chłopak, udając się w otchłań przenikających duszę hip-hopowych brzemień.
Szanuj gimba swego, bo nie będziesz miał żadnego – komentarz autora
Nie na darmo Quebo i Tede ustalają w tym momencie standardy w polskiej rap-grze. Szkoda, że w tych samych superlatywach nie można wypowiadać się o ich fanach
Ostatnie lata w polskim rapie należą do rozpowszechniającego się nurtu newschoolowego. To wymysł rodem ze Stanów, podobnie jak cały hip-hop. Tyle, że tam fani zostali odpowiednio przygotowani na jego przyjęcie, w związku z tym nie było problemów z zaakceptowaniem nowego podgatunku ukochanej muzyki. W „Polandii” do dziś toczymy wojenki pomiędzy „truskami” a „niuskulami”, przy czym jedni uważają się za lepszych od drugich. Jak wiadomo nurt newschoolowy nie niesie ze sobą większego przekazu, w przeciwieństwie do old/trueschoolu. Ot, takie radosne granie. Zdarzyło się, że w niedzielę na festiwalu spora część „fanów” czekała tylko i wyłącznie na występy swoich dwóch idoli, tj. Quebo i Tede (newschoolowcy z krwi i kości). Nie ma w tym nic złego, broń Boże! Również przyjechałem tutaj głównie dla wybranych wykonawców, których słucham najwięcej. Ale nie wygaduję przy tym głupot typu „Kto to WSRH?”, „Kim jest Sokół przy TDFie?”, „Schodź wacku ze sceny!” (Taki tekst poleciał w stronę Eldo). Ci sami fani niemal oszaleli z radości, kiedy na scenie pojawił się w końcu Kuba z Krzy Krzysztofem, a potem pan Graniecki, który na koniec dnia pełnego wrażeń, uraczył fanów prawdziwym show. Tede w czasie koncertu rozrzucał po publiczności wlepy, koszulki, czapki oraz banknoty ze swoją podobizną (niektórzy snuli już wobec nich plany zapłaty w najbliższym monopolowym, licząc na przeoczenie ekspedientki) oraz inne fanty, po które publika rzucała się jak na mięso. Proszę mi wierzyć, dobrze wiem, o czym mówię. Wylądował mi na głowie jegomość z bujną czupryną, w wieku mniej więcej piętnastu lat, płaczący ze szczęścia, że wyrwał mi z ręki koszulkę marki PLNY. Nic więcej w tym momencie się dla niego nie liczyło.
Ta sytuacja zmusiła mnie do refleksji, że takie zachowania wcześniej w rapie się nie zdarzały. Słuchacze zawsze byli zjednoczeni, chociaż się nie znali to stali za sobą murem. Teraz jest wręcz przeciwnie. Trwają sztucznie wywołane wojny i wojenki pomiędzy słuchaczami newschoolu i trueschoolu, ludzie zachowują się na koncertach jak zwierzęta (głównie na występach tych drugich), a pomiędzy samymi wykonawcami trwają nieustanne beefy, spowodowane byle błahostką. Krótko mówiąc, nie można oprzeć się wrażeniu, ze coś tu się mocno zepsuło. Jeśli tak ma wyglądać hip hop w dzisiejszych czasach, to ja nie chcę się z nim utożsamiać. Nie na takiej muzyce i nie w takim środowisku się wychowałem.
Na szczęście wyżej opisany przypadek i moja refleksja nie były w stanie zmącić mi wieczoru. Nie przyjechałem tu przecież po to, aby przejmować się takimi błahostkami. Był to bardzo udany wypad, który będę jeszcze długo wspominał. Głównie dzięki wydarzeniom, które miały miejsce bezpośrednio po festiwalu, ale… to jest już temat na zupełnie inny tekst.