[RECENZJA] Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi – Ciemna Strona straciła swoją cierpliwość…

0
4621

Przez bardzo długi czas po obejrzeniu filmu próbowałem dojść ze sobą do ładu, w kwestii jego ostatecznej oceny. Nie muszę chyba mówić, że dwukrotnie lub trzykrotnie więcej czasu zajęło przekształcenie wszystkich przemyśleń w niezbyt skomplikowaną wizję, by potem przelać ją „na papier”

Definitywnej odpowiedzi na postawione sobie pytanie w dalszym ciągu nie mam. Pewne jest natomiast to, że najnowsze dziecko wytwórni Disneya zasługuje i dostanie odrobinę więcej miejsca na naszych łamach.

Niekończąca się opowieść

Od poprzednich dwóch wyprawionych w świat produkcji stajnia Disneya była z nami szczera już na samym początku. Wypada więc z naszej (czyli widza) perspektywy również postawić sprawę jasno – pewne rzeczy już uległy lub dopiero ulegną zmianie. Póki co, filmowcy danego słowa dotrzymują.

George Lucas, który jest ojcem całego uniwersum Star Wars, przyzwyczaił nas do pewnej ciągłości, która w mniej lub bardziej wyrafinowany technicznie i aktorsko sposób, znajdowała uznanie wśród fanów kosmicznej opery na całym świecie. Dla niektórych ogromnym trzęsieniem ziemi okazała się sprzedaż praw do marki na rzecz amerykańskiego giganta rozrywki, który bez zbędnych ceregieli podjął rzuconą rękawicę.

Wieść o kontynuacji Sagi rozeszła się szybciej, niż Han Solo według swoich dialogowych przechwałek zdołał dolecieć do Kessel, co do dziś budzi nieukrywany chichot u fanów i stanowi produkcyjną ciekawostkę (Harrison Ford użył w filmie słowa „parsek” jako jednostki czasu, która w rzeczywistości jest miarą odległości w astronomii – przyp. red.). Wkrótce potem dostaliśmy dwa nowe filmy – VII epizod Gwiezdnych Wojen „Przebudzenie Mocy” oraz spin-off serii „Łotr 1”, czyli swoiste uzupełnienie opowieści, mający miejsce tuż przed wydarzeniami z IV epizodu „Nowa Nadzieja”.

Mglista historia Rey (Daisy Ridley) intryguje i przyciąga przed ekrany miliony widzów (fot. Vimeo)

Reakcje, komentarze i przede wszystkim recenzje po ukazaniu się VII epizodu były raczej mieszane. Wszyscy spodziewali się wielkiej pompy, kina mocnych wrażeń i porywającej historii, a w zamian – i jest to czysto porównawcza analiza – dostaliśmy odświeżoną wersję opowieści rodem z klasycznej trylogii Lucasa. Nic więc dziwnego, że fani z lekkim dystansem, jednak równie niecierpliwie czekali na kolejne odsłony kosmicznej sagi, powoli zapominając o lekkim niewypale, jaki zaserwowano im w grudniu 2015 roku. Wytwórnia Disneya wcale nie zamierzała obniżać ciśnienia w związku z oczekiwaniem i non-stop dostarczała nowych atrakcji, których najlepszym zwieńczeniem były wypuszczane kolejno materiały oraz zwiastuny.

W końcu jednak nadszedł dzień próby dla zakładu spod znaku Myszki Miki, który w procesie produkcji obiecał wywrócić wszystko do góry nogami, by zadowolić fanów, czego dowodem miała być także zmiana reżysera. Kierowniczą batutę nad zespołem po J.J. Abramsie objął Rian Johnson, w którym wielu pokładało wielkie nadzieje. Czy słusznie?

O szkielecie filmu

Są trzy podstawowe rzeczy, których najbardziej oczekujemy od marki tak wielkiego kalibru, jakim są Gwiezdne Wojny – świetnych efektów specjalnych, spójnego scenariusza oraz porywającej muzyki.

W przypadku tego pierwszego aspektu możemy być bardzo zadowoleni. Pod względem użytej technologii film został zrealizowany na najwyższym możliwym poziomie, z którym kolejne produkcje będą musiały się przynajmniej zrównać, jeśli chcą być tak samo dobre. Techniki montażu również nie pozostawiają wiele miejsca do pretensji, ponieważ widz nie męczy się, oglądając tak dynamiczny film.

Kwestia muzyki jest zawsze kwestią najbardziej sporną. Tutaj zdania ponownie są podzielone. Niektórym opiniom nie można jednak odmówić prawdy, a te głoszą, że użyta w VIII epizodzie ścieżka dźwiękowa jest ginącym w tle uzupełnieniem swojej starszej o 2 lata poprzedniczki. Takie wrażenie można również odnieść w filmie, jednakże jest to w dużej mierze spowodowane większą chęcią śledzenia sytuacji na ekranie, której osobne tempo nadaje muzyka. Jest ona zatem obecna z nami przez cały czas trwania seansu, ale żeby odkryć jej prawdziwe i głębokie brzmienie, trzeba wygodnie rozsiąść się w fotelu i zanurzyć w playlistę, najlepiej w towarzystwie dobrych słuchawek.

Wiele wątków rozpoczętych w VII epizodzie zostało pociągniętych dalej, jednakże nie satysfakcjonowały one w zbyt wygórowanym stopniu (fot. Vimeo)

Scenariusz natomiast jest zupełnie inną historią, której w tym miejscu należy poświęcić odrobinę więcej czasu. Bardzo duża część fanów żywo interesowała się losami uniwersum stworzonego przez Lucasa. Po premierze każdego nowego epizodu lub pobocznego wątku, prace nad kolejną historią nie rozpoczynały się tylko na planie filmowym, ale również w głowach każdego z entuzjastów kosmicznej przygody. Dało to początek wielu fanowskim teoriom, które były skrupulatnie podpierane powstającymi książkami, rozszerzającymi wachlarz powiązań między wydarzeniami oraz stanowiącymi cenne źródło opowieści o bohaterach, którzy na ekranie odgrywali jedynie epizodyczne role. Absolutna większość (jeśli nie wszystkie) spekulacji po premierze nowej części musiała zostać porzucona w odmętach wyobraźni, ponieważ Disney zaserwował nam coś zupełnie innego. Swojego.

Olbrzymim błędem byłoby w tym miejscu stwierdzenie, że można mieć do amerykańskiej wytwórni o cokolwiek żal, ponieważ nie spełniła oczekiwań fanów. To przeczyłoby zupełnie jakiemukolwiek sensowi tworzenia tych niewątpliwie ważnych dla światowej kinematografii dzieł. Można mieć jedynie żal do umieszczenia w tym 2,5-godzinnym scenariuszu niektórych postaci, humoru lub scen, które obiektywnie rzecz ujmując absolutnie nie są tym, co znamy i do czego nas przyzwyczajono.

Szpilką owego żalu, którą wbiję akurat w tę produkcję, jest wskazanie uwagi na występujący kontrast już na etapie samej reżyserii. George Lucas tworząc całe uniwersum, stworzył także występujących w nim aktorów, którzy do ostatnich swoich dni będą kojarzeni z bohaterami tej galaktycznej opery. Jedni artyści mają z tego powodu wyrzuty, drudzy są zadowoleni, a pozostali tylko grymaszą. Na samym środku tego wypełnionego opiniami oceanu dryfuje nie kto inny, jak Mark Hamill, czyli ekranowy Luke Skywalker.

Mark jest dla wielu twardym orzechem do zgryzienia, nie tylko pod względem osobowości, ale także talentu aktorskiego. Poza planem potrafi być bardzo opryskliwy, uparty i nieznośny, ale koniec końców stanowi świetne spoiwo dla ekipy, którą potrafi rozbawić do łez swoim stylem bycia. W odróżnieniu od Lucasa, który uczynił Luke’a idolem milionów ludzi, Rian Johnson jest człowiekiem, który miał okazję „tylko” z nim współpracować. Przez niemal cały film można odnieść wrażenie, że reżyser bardzo silnie fascynuje się nie tylko postacią Skywalkera, ale także samym aktorem wcielającym się w ten szczególny charakter. Produkcja przepełniona jest humorem oraz konwencją, która w prawie każdym calu oddaje… Marka Hamilla, a nie Luke’a Skywalkera, którego znamy z poprzednich filmów.

Zrównoważona, częściowo uparta, jednak chętna do ciągłej pracy nad sobą postać, została w pewien sposób sprowadzona do nieco niższego poziomu egzystencji, co rzutowało na jej usposobienie. Jest w tym zawarty cały sens opowieści VIII epizodu, jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że reżyser po prostu dał aktorowi wolną rękę w procesie kreowania postaci, co nie do końca zgadzało się z oczekiwaną wizją pewnych spraw i wydarzeń, które miały miejsce w całej Sadze.

Mark Hamill ponownie wcielił się w postać Luke’a Skywalkera (fot. Vimeo)

Grę pozostałej części głównej obsady, która nie była aż tak wielką niewiadomą, można uznać za dobry występ, jednakże uważam, że niektórym postaciom nie poświęcono odpowiedniej ilości czasu, na który niewątpliwie zasługiwały. Dla niekorzystnej równowagi swój czas ekranowy w dość dużej ilości uzyskały za to osoby, bez których produkcja nie zbiedniałaby, a śmiem wręcz sądzić, że byłaby lepsza.  Pewne niezwykle ciekawe wątki są dosłownie ucinane w trakcie filmu, o czym niechybnie przekonacie się wybierając na ten baśniowy spektakl.

Źli panowie stracili cierpliwość

Jednym z kolejnych, najbardziej rzucających się w oczy aspektów omawianych w każdej odsłonie historii, były zawsze czarne charaktery. Rzesze ludzi waliły do kin, byle obejrzeć najpotężniejszych i najpodlejszych, których grała plejada znakomitych aktorów. To właśnie na nich skupiona była zawsze uwaga widza, bo samą charyzmą i grą tworzyli niepowtarzalny klimat trwogi, który wciągał i niebezpiecznie uzależniał. W przypadku nowych produkcji mogliśmy podziwiać powyższe elementy w postaciach Kylo Rena (Adam Driver), Najwyższego Wodza Snoke’a (Andy Serkis) czy chociażby Generała Huxa (Domhnall Gleeson). Jest jednak jedna, bardzo zasadnicza różnica, która ponownie daje o sobie znać za sprawą dynamicznie ewoluującej kinematografii.

Do tej pory szwarccharaktery z uniwersum Gwiezdnych Wojen były ukazywane dość sztampowo i schematycznie. O ile walka o wspólną sprawę, wzajemny szacunek, miłość i wolność to jedyne warunki przyjęcia w szeregi sprzymierzonych sił dobrych bohaterów, tak dobrze zorganizowane struktury i jasno postawione cele Imperium czy Najwyższego Porządku nie mogły już sobie pozwolić na podobne zaniedbania w doborze współpracowników. Oczywiście mowa tutaj jedynie o kadrze „kierowniczej”, w której swobodnie funkcjonować mogły jedynie dobrze ubrane, wysławiające się niezwykle płynną i nienaganną angielszczyzną, wyrachowane oraz ubogie w zbędne gesty czy zachowania postacie.

Adam Driver (Kylo Ren) zdecydowanie zmył z siebie niechlubną opinię aktorskiego niewypału po premierze VIII epizodu (fot. Vimeo)

Obraz serwowany przez Disneya chce za wszelką cenę zrezygnować z precyzyjnie ułożonej układanki i gry wojenno-politycznej, na rzecz impulsywnego chaosu, który odgrywa tutaj rolę głównego motoru napędowego sił zła. Zepsute do szpiku i zmanierowane modele Kylo Rena czy wspomnianego wcześniej Huxa dają nam wyraźnie do zrozumienia, że czas dyplomacji, nawet tej agresywnej, dobiegł już końca. Od tej pory w grę wchodzą wszystkie dostępne środki unicestwienia problemu, którym w tym wypadku są siły rebelianckiego Oporu.

Argumentem, który zawzięcie broni postawionej w ten sposób sprawy, jest wspomniany wcześniej dynamizm, coraz częściej wydostający się wszystkimi możliwymi ścieżkami z ekranu w stronę widza. Wspomnienie klasycznych scen wypełnionych przemyślanymi dialogami, które niejednokrotnie rozgrywały losy bitew lub całych wojen, zastąpiono impulsywnym reakcjonizmem i agresją, które akurat w tym wypadku idealnie zdają się oddawać prawdziwą istotę Ciemnej Strony mocy, która zaczęła grać  w omawianym spektaklu pierwsze skrzypce. Dzięki temu zabiegowi jesteśmy w stanie poczuć na własnej skórze uzależniający pociąg do władzy i zemsty, która miota swoimi poplecznikami na mapie filmowego losu.

Moc będzie z nami. Zawsze

Najnowsze dzieło wytwórni Disneya nie jest wcale łatwe w przyjęciu i interpretacji, jak mogłoby się to wielu widzom wydawać. Dla twórców i kontynuatorów wielkiego dzieła naszych czasów, jest to niewątpliwie ogromna próba, w trakcie której postarają się wnieść do znanej już wszystkim opowieści zupełnie nowe elementy. Sęk jednak w tym, by zrobić to z głową i nie zaprzepaścić danej szansy na dalsze budowanie jednej z najsilniej oddziałujących ikon filmowej popkultury w dziejach.

Można mieć wiele zastrzeżeń do gry aktorskiej poszczególnych członków obsady. Można kręcić nosem na ginącą w tle muzykę i rodzaj użytego do niektórych scen humoru, który ustępuje miejsca znanemu wcześniej patosowi. W końcu można z niedowierzaniem patrzeć, jak nadzieje na sensowne rozwinięcia poszczególnych wątków legną w gruzach, ponieważ twórcy mieli nieco inną, czasami nieco gorszą od spodziewanej wizję losów ekranowych bohaterów. Wszystkie frustracje jednak niknęły równie szybko, jak pojawiały się na ekranie sekwencje nieziemskich efektów specjalnych i licznych ukłonów w stronę fanów twórczości Lucasa, które słoną strużką zwilżyły niejeden policzek w trakcie seansu.

Czegokolwiek nie napiszą krytycy i nie opowiedzą eksperci, z własnymi znajomymi na końcu, najlepszy gust filmowy będzie zawsze posiadała tylko jedna osoba – Ty. I to jest jedyny klucz do prawidłowego odbioru wrażeń filmu tak wielkiego kalibru, na który bez względu na towarzyszące okoliczności zawsze warto się wybrać.

Tekst powstał we współpracy z siecią kin Cinema City

LOGO CINEMA