Zespół Absurd z wydaniem debiutanckiego krążka czekał kilka dobrych lat. Dlatego zaskoczeniem może być, że już rok później wychodzi ich kolejna płyta. Grupa nabiera rozpędu i po „Pomarańczowym albumie” nadszedł czas na „Radiowe piosenki”
Płyta wydana jest minimalistycznie, nie tylko ze z uwagi na małą liczbę utworów, ale też pod względem wizualnym. Biała okładka, kod kreskowy z radiową antenką, a na odwrocie tylko spis piosenek. I tu zaczyna się dowcip, który zaczniemy rozumieć dopiero w trakcie słuchania płyty.
Na czym polega żart? Na przewrotności. Widać ją wszędzie, począwszy od projektu okładki, przez tytuł całego albumu i poszczególnych piosenek, na ich tekstach kończąc. Bo piosenki są radiowe tylko z nazwy, a komercyjny symbol z okładki nie ma z nimi nic wspólnego. Całość jest bardzo konceptualna. Znajdziemy tu różnorodność, ale na pewno nie przypadkową. Muzycznie czasami jest melodyjnie, czasami rock’n’rollowo, a czasami wręcz punkowo. Teksty krążą wokół różnych tematów, ale motywem przewodnim bez wątpienia jest bunt przeciwko komercjalizacji muzyki.
Już od pierwszego numeru ironia i dosadność słów: „Może zmienić tekst? Dobrać lepszy rym? A może pogodzić się z faktem, że to, co robię, jest gówno warte?” zapowiadają, że piosenki nie są bynajmniej radiowe. Nie są napisane na modłę wszystkich hitów puszczanych przez radia, ale też nie to wydaje się być ich przeznaczeniem. Pokazują palcem wady tego systemu: „Czy odpowiada wam moja ilość w kilogramach?” – paradoksalnie, żeby trafić z muzyką do mediów potrzebny jest dobry wygląd, a sama twórczość schodzi na dalszy plan. Dodatkowym smaczkiem do tej piosenki jest teledysk, w którym zespół występuje w roli testerów absurdu.
Kolejne numery są nie mniej celne. Same tytuły „Najmniej radiowa piosenka” czy „Najbardziej radiowa piosenka” są jak prztyczek w nos dla wytwórni muzycznych. Jednoczesne odwrócenie się plecami do tej „maskarady” i pewna nadzieja, że nie musi tak być.
Na „Radiowych piosenkach” nie znajdziemy radiowej tandety. Będzie za to „darcie mordy”, które bardzo dobrze zgrywa się ze słowami. Teksty trafiają w punkt. Mateusz „Czyżyk” Czyżniewski trzyma wysoki poziom, który narzucił sobie przy pierwszej płycie.
Płyta zostawia uczucie niedosytu, ale nie dlatego, że czegoś jej brakuje. Po prostu chciałoby się więcej.