Niekończąca się rzeka

0
3267

W muzycznym panteonie tego świata jest kilka zespołów, które złotymi zgłoskami zapisały karty współczesnej historii. Nie jest to łatwa sztuka, zważywszy na przeładowanie tej sfery kultury. Są jednostki wybitne, ale niewystarczające. Są też wystarczające, ale nie wybitne. Jeśli zmieszamy odpowiednio te elementy, otrzymujemy coś wyjątkowego. Coś, co będzie przez długie pokolenia stanowiło odpowiedni schemat i wzór. Doskonałym przykładem arcymistrzów tej dziedziny muzycznej alchemii są Brytyjczycy. Nie raz mieliśmy okazję się przekonać,że kiedy angielska flegma ustąpi natchnieniu, to musi wyjść coś świetnego.

Dokładnie takim eksponatem galerii sław jest zespół Pink Floyd.  Londyńska kapela powstała w 1965 roku, zaczynała jak większość tego typu młodzieńczych działalności – od podziemia. Wobec kształtującego się wtedy mainstreamu, zespół nie odnajdywał poklasku wśród szerszej publiczności swoimi psychodelicznymi wariacjami. Kapela pod przewodnictwem Syda Barreta, a niedługo potem Davida Gilmoura i Rogera Watersa, powoli stawiała pierwsze kroki w strumyku, który miał przerodzić się w nieskończoną rzekę tysiąca brzmień. Jeżeli wpadłeś do tej rzeki, to płyniesz nią do końca.

Nurt, który obrał zespół, jest nafaszerowany wieloma niebezpieczeństwami, ale odpowiednio interpretując i omijając przeciwności, można cieszyć się spokojnym i sentymentalnym rejsem. Czasami zdarzy się pomniejsza burza, która zmoczy ubranie lub niespodziewana fala, która chluśnie mroźną wodą w twarz. Przez dziesiątki lat działalności zespołu, byliśmy częstowani raz słońcem i umysłową sielanką, raz okrutnym sztormem, który doszczętnie zalewał pokład psychicznej stabilności. Wszystko to zostało uknute i zrealizowane dzięki fenomenalnym solówkom strunowym oraz umiejętnym wykorzystaniem ambientu. Wisienką na torcie są teledyski zespołu do wybranych utworów. Potrafią one na kilka godzin po obejrzeniu zostawić na twojej twarzy bliżej nieokreśloną figurę geometryczną, stworzoną przez twoje własne usta. Jest to wynik bardzo dużej głębi psychodelicznej, która chłonie obraz z dźwiękiem wszystkimi receptorami.

Blisko 50 lat działalności przyniosło nam 15 albumów. Od 1969 roku regularnie odnosiły małe lub wielkie sukcesy. Ponad 200 milionów sprzedanych egzemplarzy, mówi chyba samo za siebie, z kim mamy do czynienia. Celowo pominę zagłębianie się w burzliwe incydenty wewnętrznej struktury zespołu, bo wszystko da się streścić w kilku zdaniach. Kiedy kapela i jej renoma zaczynają obrastać w piórka, nieuniknione są konflikty na płaszczyźnie rozwoju indywidualnego poszczególnych członków. Podważane są wtedy role i „ważność” jedności ponad własne ambicje. Wtedy następuje rozpad. Dobrym przykładem takiej fanaberii jest kilkuletni lider zespołu i autor tekstów Roger Waters, który po wielu wątpliwościach, postanowił ostatecznie wydać krążek „The Wall” pod szyldem Pink Floyd. Później podjął decyzję o opuszczeniu ich szeregów i rozpoczął karierę solową, prezentując całemu światu „Ścianę”, jako jedno z najlepszych widowisk teatru muzycznego. Od 1994 roku, kiedy pojawiła się płyta „The Division Bell”, działalność Floydów opierała się głównie na trasach koncertowych. Między Watersem i resztą zespołu nadal panowała zgrzytliwa atmosfera. Dopiero w nowym milenium członkowie poczuli wspólny sentyment i zagrali razem w 2005 roku, prezentując Live 8 Reunion w Londynie. Przez dwadzieścia uciążliwie długich lat, zespół nie uraczył nas nowym krążkiem. Artyści udzielali setek wywiadów, w których często lubili zaprzeczać samym sobie. Rzucali smaczny kąsek o ewentualnym powrocie, po czym za tydzień dawali kubeł zimnej wody na głowy zapaleńców, dementując własne słowa.

W końcu się doczekaliśmy! Wydana w listopadzie 2014 roku płyta „The Endless River” jest swoistym trybutem zarówno dla fanów, jak i dla Richarda Wrighta – klawiszowca Floydów, zmarłego w 2008 roku. Już po pierwszych szczątkowych informacjach o pracy nad płytą, w środowisku zawrzało. Powstało zamieszanie, rodziły się nadzieje, rosło zdenerwowanie. Muzyczne kawałki promocyjne dawały dość wyraźny pogląd, na czym będzie się skupiała najnowsza aranżacja. Jest to bardzo spokojna podróż, którą możemy przebyć plotąc dłonie za głową i bujać się na krześle ze słuchawkami na głowie. Płyta wywołuje jednak mocno ambiwalentne uczucia. Zdecydowanie jest ostateczną próbą dla fanów twórczości Pink Floyd. Składanka typu „unfinished business”, która oferuje dokończenie wstrzymanych projektów przy okazji wydawania „The Division Bell”. Sentymentalny obraz przyjaciela, który przez wiele lat współtworzył wielki spektakl, ale nie dożył opadnięcia kurtyny. Pomimo różnicy zdań odnośnie finałowej sceny, każdy odczuł ponownie przyjemne mrowienie w całym ciele. Nie znam nikogo, kto by się nie ucieszył na wieść o wydaniu „nowej” płyty. Jednak nieopisaną euforię bardzo szybko ogarnął zatrważający smutek. Niektóre rzeczy powinny trwać wiecznie. Pink Floyd jest tego niezbitym dowodem. Niestety, nawet ta rzeka ma swój koniec. Nie znaczy to jednak, że nie będzie dalej płynąć w nas i przyszłych pokoleniach…