Hayao Miyazaki, japońska legenda animacji, znany był do tej pory głównie z tworzenia fantastycznych baśni wypełnionych magią i niezliczonymi dziwami. Zrywa się Wiatr łamie tą konwencję. Nie znajdziemy tu duchów, demonów, potworów czy smoków, jak choćby w „Spirited Away”, za które Miyazaki otrzymał Oscara w 2003 roku.
Nie oznacza to jednak, że w filmie zabrakło tego specyficznego, ezoterycznego geniuszu zachwycającego fanów Studia Ghibli na całym świecie. Najnowszą, oraz ostatnią jak zapowiada autor, animacje Miyazakiego mogliśmy zobaczyć 28 Października w Niebieskim Kocyku.
Skoro napomknąłem już o powiązaniach „Zrywa się Wiatr” z poprzednimi dziełami twórcy, to warto wskazać, że temat lotnictwa nie jest Miyazakiemu obcy. Zetknął się z nim bowiem już choćby w „Nausice z Doliny Wiatru” czy „Podniebnej Poczcie Kiki”. Tym razem zdecydował się jednak na pójście o krok dalej. Filmem uczcił dorobek japońskiej awiacji. „Zrywa się Wiatr” opowiada zmodyfikowaną historię życia Jiro Horikoshiego, niezwykle uzdolnionego inżyniera z Kraju Kwitnącej Wiśni. Horikoshi zasłynął jako twórca pięknych, lecz zabójczych samolotów Mitsubishi Zero, używanych przez Japończyków podczas II wojny światowej. Film opisuje jego życie, rozwój kariery i miłość, która przetrwała szereg ciężkich prób. To historia chłopca który marzył o lataniu i choć nie mógł zostać pilotem, to spełniał swoje marzenia. – Samoloty są wielkim snem. Inżynierowie zamieniają ten sen w rzeczywistość! – powiedział Giovanni Caproni, włoski konstruktor samolotów, który odwiedzał Jiro podczas snów. No i właśnie o wielkich snach jest ten film.
Choć w obrazie nie znajdziemy elementów fantastycznych, to dzięki kreatywnej budowie scenariusza Miyazaki nie musiał się twórczo ograniczać. Jako pryzmat wykorzystał imaginację bohatera, w której samoloty przyjmują niesamowite rozmiary i kształty. W której nie buduje się bombowców, a wspaniałe statki pasażerskie. Bohater spotyka tam Caproniego, przygotowującego się do zaprezentowania swojego ostatniego Wielkiego Dzieła. Caproni kończy swą przygodę z lotnictwem. Jest to interesujący wątek, biorąc pod uwagę słowa Miyazakiego o zakończeniu kariery rysownika. „Zrywa się Wiatr” ma być w końcu jego „Ostatnim Wielkim Dziełem”. Sprawia to, że wątek ten nabiera szczególnego, sentymentalnego znaczenia.
W tworzeniu odpowiedniego klimatu pomaga oczywiście genialna kreska autora. Niemal każda scena narysowana jest cudownie. Żaden kadr nie jest statyczny. W ruchu jest coś niezwykle płynnego i eleganckiego (chyba, że niezdarność nakreślona jest celowo). Zachwyca bogactwo barw i natężenie obiektów, które szczególnie doceniłem oglądając film na dużym ekranie. Obserwując przemijający w filmie czas zobaczyć możemy nie tylko jak wpływa on na bohaterów, ale jak zmienia otaczający ich świat. Miło patrzeć choćby na ewolucje ludności Tokio. Niesamowity styl w połączeniu z bardzo przyjemną ścieżką dźwiękową tworzy środowisko w którym fan Studia Ghibli poczuje się ryba w wodzie.
Nie jest to jednak film idealny. Kwestią mocno dyskusyjną jest bowiem jakość fabuły. Mam co do tej trochę mieszane uczucia. Bo gdyby patrzeć z dalszej perspektywy, to nie jest to historia szczególnie odkrywcza i interesująca. Oto dość typowy dramat, opowieść jakich wiele. Wyciskacz łez z godnymi pochwalenia motywami humorystycznymi w tle. Gdy jednak przyjrzeć się tej produkcji z bliska, to nie sposób nie chwalić settingu (miejsca i czasu) czy mniejszych wątków które otaczają ten główny.
W środkowej części filmu akcja i główna fabuła zwalnia, dając miejsce na rozwój kilku mniejszych historii. Interesujący jest wątek niemiecki, czy historia ekscentrycznego Castropa. Ewolucja uczuć Jiro i Naoko Satomi mimo wszystko porusza, a wątek powstania Mitsubishi Zero jest dość interesujący. Jednak moim zdaniem to te mniejsze elementy fabuły scalają ją ze sobą. Odciągają one nieco uwagę widza, dekoncentrują go i niejednokrotnie rozbawiają. Robią to tak dobrze, że widz niemal zapomina o czarnych, ciężkich chmurach, nieuchronnie wypełniających świat wokół głównego bohatera. Jiro nie przestaje żyć według maksymy Le vent se lève!… Il faut tenter de vivre! – Choć zrywa się wiatr!… Spróbujmy żyć!
Ostatecznie film oceniam bardzo dobrze. Nie wiem, czy to największe dzieło w karierze Miyazakiego, ale z całą pewnością animacja warta dwugodzinnego seansu. Choć film miał momenty lepsze i gorsze, to ani przez moment nie poczułem się nim znudzony, czy zmęczony. Zachwycił wizualnie, zaciekawił settingiem i oczarował (bez użycia magii). Pozycja obowiązkowa dla fanów Studia Ghibli, ale z doświadczenia wiem, że potrafi zachwycić również „laików”. Jeśli w ten sposób Miyazaki żegna się z fanami, to trzeba przyznać, że jest to pożegnanie godne tak wielkiego twórcy.