Subiektywny czasomierz – koncert Clock Machine

0
2051

Znacie to: idziecie na koncert na 20:00, bo tak jest na plakatach i na facebookowym wydarzeniu, a na miejscu okazuje się, że będziecie musieli poczekać jeszcze przynajmniej godzinę?

Wiadomo, że żaden koncert się punktualnie nie zaczyna i jakieś 20-30 minut poślizgu trzeba sobie doliczyć. Ale specjalne przeciągnie rozpoczęcia, bo może na barze sprzeda się ze trzy piwa więcej, jest słabe. Tym bardziej, że raczej nie ma co liczyć, że wejdzie ktoś z ulicy, jeśli to biletowany koncert. Na szczęście to jedyny minus wczorajszego wieczoru. A na koncerty naprawdę warto było poczekać.

Muszę szczerze przyznać, że po supporcie nie spodziewałam się niczego szczególnie dobrego. Właściwie to miałam nadzieje, że po prostu nie będzie bardzo źle. Zobaczenie ich – jeszcze nastolatków, nie bardzo obytych ze sceną – wcale nie poprawiło sytuacji. Poprawił ją za to ich występ. Na szczęście okazało się, że chłopaki z Free Road mimo wieku grają naprawdę fajnie. Moim ulubionym zespołem nie zostaną, ale miło się czasem tak pozytywnie rozczarować.

Co do koncertu Clock Machine nie miałam żadnych obaw. Ile razy bym ich nie oglądała na żywo, tyle razy grają świetnie i nie można mieć do nich zastrzeżeń. Wiele zespołów, młodych i doświadczonych, może pozazdrościć im energii i takiej iskry na scenie, która każe ludziom skakać razem z zespołem. Za każdym razem koncert jest zawodowy, a ten piatkowy podobał mi się wyjątkowo. Nie dlatego, że poprzednio wypadli gorzej, ale dlatego, że tym razem publiczność bardziej się wczuła i pozwoliła się porwać. Każdy mógł się wyskakać i wykrzyczeć, była szybka lekcja dyskotekowych ruchów oraz basista grający i tańczący bez butów. Wszystkiego dopełniał ogromnie charyzmatyczny wokalista, czarujący głosem. Poziom, który jest naprawdę światowy.

Mam nadzieję, że byliście tam ze mną. A jeśli nie, to zdecydowanie macie czego żałować. Ale nie rozpaczajcie, tylko jak najszybciej nadróbcie!