„Mamy taki bigos w utworach, że każdy znajdzie coś dla siebie”

0
2433

Sobotnia noc w toruńskiej Estradzie, rozbrzmiała wachlarzem dźwięków zaserwowanych przez Łydkę Grubasa. Przed koncertem rozmawialiśmy z wokalistą Bartoszem „Hipisem” Krusznickim i basistą Arturem „Carlosem” Wszeborowskim.

ChilliToruń.pl: Wasze obie płyty są dostępne do pobrania na Waszej stronie. To dość nietypowy sposób dystrybucji.

Hipis: Myśmy zawsze byli zespołem totalnie garażowym. Nasza wiara w działalność rynku muzycznego i biznesu, który przyjdzie do nas i zapragnie wydać naszą płytę w takiej prawdziwej formie, tzn. że ona trafi do sklepów, zrobimy ZAiKS, jakiś wydawca nas wyprodukuje, będzie nas reklamował w gazetach i telewizji, właściwie nie istnieje. Gramy już kupę lat z różnymi zespołami i nigdy nic takiego się nie wydarzyło. W związku z czym, nasza kalkulacja, o ile można to tak nazwać, jest prosta – dajemy ludziom muzę za darmo, bo po co mają szukać po torrentach czy chomikach, skoro mogą sobie ściągnąć dobrą kopię do własnego użytku. Nam się to opłaca, jeśli już mówimy o tej finansowej stronie, w ten sposób, że potem ludzie chętniej przychodzą na koncerty. Mogą sobie posłuchać tego w chacie, poznać naszą muzykę, załapać, o co nam w ogóle chodzi. Poza tym jest to też taki policzek z naszej strony, o ile możemy mówić z pozycji karzełka, że to my policzkujemy kogokolwiek, w stronę tego całego naszego showbiznesu, który ma w dupie młode zespoły i nie poszukuje żadnych talentów. Oni wychodzą z założenia, że do nich muzyk ma przyjść na kolanach i błagać, prosić – może wtedy coś z tego będzie. Nie odwrotnie, czyli że wytwórnia szuka dobrych kapel, żeby na tym zarobić. Taka jest w tym biznesie niezdrowa sytuacja i nie pasuje nam ona.

Carlos: Kontynuując myśl Hipisa, ta nasza „strategia marketingowa” polegająca na tym, że liczymy, że ludzie przyjdą na nasze koncerty, zaczęła się sprawdzać. Zagraliśmy kilka koncertów w miejscach, gdzie wydawało nam się, że dla ludzi nasze granie będzie zupełnie nowe, a okazywało się, że przychodziło całkiem sporo osób. W Krakowie było około 90 głów na pierwszym naszym koncercie w tym mieście. Wczoraj graliśmy w Poznaniu, gdzie było koło setki. Myślę, że jak na pierwsze granie w zupełnie nowych miejscach, jest to całkiem niezły wynik dla kapeli naszego pokroju. Kapeli, która nie skupia się na marketingowym podejściu do grania, tylko po prostu gra, łupie, daje to ludziom w eter i liczy na to, że to kogoś zarazi.

H: Nie mamy szans, żeby osiągnąć status mega gwiazdy polskiej sceny, bo kompletnie nie o to chodzi. No to czemuż mamy tę muzę tylko dla siebie kisić. Jest za friko na serwerze, a jak ktoś chce wersję CD to kupi – i to jest dopiero zabawne, bo pomimo tego, że te płyty są do ściągnięcia za darmo, to ludzie na koncertach je dość intensywnie kupują. Z „Perpetuum Debile” zbliżamy się już powoli w stronę sprzedanego tysiaka, to jest bardzo ładny rezultat, jak na płytę udostępnioną cyfrowo za darmo.

CT: Myślę, że to, że ludzie i tak kupują płyty, może być takim ukłonem w Waszą stronę, dlatego właśnie, że udostępniliście je za darmo.

H: Może tak być. Na pewno część chce mieć podpis na okładce, jeżeli koncert się podobał. Wydaje mi się, że to jest też kwestia namacalności. Jednak płyta to jest płyta, nie wszystko da się zastąpić cyfrą. Ludzie chcą mieć tę frajdę, krążek, który się kładzie na półkę. Pomimo tego, że te płyty prawdopodobnie ani razu nie trafią do napędu, to są. Fajnie, że nie wszystko idzie tylko ku nowoczesnemu i cyfrowemu.

CT: Od ukazania się „Perpetuum Debile” minęło już trochę czasu, planujecie coś nowego?

H: Tak, cały czas knujemy nowe numery. Ostatnio troszeczkę nam się wkradł marazm. Prawdopodobnie wynika to z tego, że mamy niezłą nawałę pracy poza zespołowej. To jest jednak nasze hobby, wszyscy codziennie pracujemy. Oprócz tego mamy rodziny, dziewczyny, żony, dzieci, także to nie jest łatwe wykroić czas na próbę i jeszcze pojechać gdzieś w dalszy teren na dwa – trzy dni. Jak są koncerty, to gramy próby, żeby nie wypaść z formy. Wtedy robi się już za gęsto – praca, dom, bieżące próby, wyjazdy, koncerty – i skąd tu mieć czas i energię na wymyślanie i robienie nowych kawałków? Mamy już obcykanych z 4-5 utworów takich, które spokojnie mogą się znaleźć na nowej płycie. Na pewno w ciągu roku czy dwóch popełnimy następny album. Jeszcze absolutnie nie mamy pojęcia co to będzie, bo coraz mniej szyderczo się u nas robi, a coraz bardziej z przytupem i z przekazem coraz bardziej rebelianckim. Możliwe, że to będzie album bardziej rockowo metalowy, niż gastronomiczny.

C: Chociaż z tym też różnie bywa, bo ostatnio, jak mieliśmy etap, że zaczęliśmy robić rebelianckie utwory , to nagle obudziła się w nas myśl „kurde, za poważne rzeczy, trzeba trochę z jajem podejść” i nagle zaczęły się pojawiać numery zabawne, śmieszne, dziwne, szydercze, idiotyczne wręcz. Chyba po prosu będziemy kultywować naszą małą tradycję. Utwór, który uznamy, że można puścić w eter, będziemy prezentować ludziom na koncercie i pewnie to będzie dla nas jakaś weryfikacja tego czy numer jest do przeróbki, czy można go tak zostawić i iść dalej. Ewentualnie dopracowywać jakieś szczegóły, które mają uzupełnić tę treść.

CT: Praca jest już na takim etapie, żebyście coś grali na koncertach?

H: Oczywiście, że tak. Gramy ZUSa, gramy Gender, gramy Parówę.

C: To są trzy nowe numery, których nie ma na krążkach, a na pewno będą na nowej płycie.

H: U nas funkcjonuje dość ostra selekcja. Pomimo tego, że gramy muzę dość banalną, to staramy się, żeby to było nośne. To nie jest problem naklepać kawałków na dwóch chwytach. Wyprodukować ich 15 w ciągu miesiąca i udawać, że to jest płyta. Jakiś pomysł jest jednak potrzebny, coś musi wpaść do głowy, to musi być o czymś, trzeba napisać dobry tekst, zrobić muzykę, która jest ciekawa, prosta i chwytliwa, ale nie wieśniacka. To dość duże wyzwanie. Wydaje mi się, że póki co, u nas się to sprawdza. Jest i rockowo i wesoło, ale nie ma popeliny. Myśmy sami dużo swoich własnych numerów zbombardowali. Jak coś nie chwyta od razu to koniec.

C: I wystarczy, że jednemu. To nie jest tak, że jest demokracja w zespole. Jak jest veto, to po prostu wylatuje – albo motyw, albo cały kawałek.

H: To musi się wszystkim podobać, żeby się chciało grać. Nie ma nic gorszego, niż grać na koncercie numer, w którym się człowiek męczy. To tragedia.

CT: I pewnie ludzie też by się męczyli.

C: To zależy od gustu. Jednemu się podoba „Robocik”, a inni twierdzą, że to jest największe gówno, jakie zrobiliśmy.

H: Już tak bywało, że graliśmy koncerty, gdzie najlepiej łapały najbardziej bekowe utwory, jakieś parodie gatunków muzycznych w stylu „Hip-Hop” i to się ludziom podobało, natomiast nie łapali numerów, gdzie są mocne gitary i growle. Z kolei czasem jedziemy w inne miejsce i się okazuje, że towarzycho chce, żeby rąbać ile wlezie, żeby krew ze ścian ciekła, a jak zaczynamy grać jakąś balladkę to od razu jest buczenie. Na szczęście mamy taki bigos w utworach, że każdy znajdzie coś dla siebie. Jak jedno nie łapie, można spróbować drugiego i na ogół dobrze to wychodzi.

CT: A czemu przestaliście się przebierać na koncertach, to jest to odejście od szydery?

H: Nie, to nie o to chodzi. Generalnie nasza przebieranka to były jaja. To był jeden wielki żart, który też był takim trochę prztyczkiem. Wiadomo, tacy artyści przed duże A, to się przebierają, makijażystki, stroje, pióra w tyłku, wychodzą na scenę i to jest tak zwany „show”. Przebieraliśmy się wybitnie dla jajec, na zasadzie takiego strzału w pysk na dzień dobry. Z czasem przestało nas to bawić, bo ludzie zaczęli pytać „a za co się dzisiaj przebierzecie?”, a ja zawsze wolałem, żeby się pytali „a co dzisiaj zagracie?”. Nie chcieliśmy zostać zapamiętani tylko jako „czuby, co to się przebierają”. Jednak fajniej jest jak ktoś zapamięta muzykę, piosenki, a jeszcze lepiej jak pojmie jakiś tam przekaz, który czasami zdarzy się nam przemycić. Poza tym facet, który ma 36 lat i wyłazi w truskawce nie jest już tak zabawny, jak gościu, który ma tych lat 20. No i – wytrzymać w futrzanym stroju tygrysa dwie godziny koncertu, to koszmar. Poza tym to prać trzeba, trzeba wozić te stroje, szukać zawsze miejsca, żeby się przebrać. Oczywiście może być tak, że za pół roku nam się odmieni i zaczniemy się przebierać dwa razy bardziej.

C: Troszkę też było tak, że w pewnym momencie ludzie zaczęli mówić „o przebieracie się jak Łąki Łan”, mimo że to my byliśmy pierwsi, hahaha. Dobra, żart, to było w takim negatywnym sensie, że niby Łydka małpuje Łąki Łan, co jest już potwarzą absolutną. Nie lubimy porównań.

H: Na szczęście widzimy też, że wychodząc w czarnych koszulkach zespołów, których słuchamy na co dzień, okazuje się, że siła przekazu i tego co ludzie pod sceną odbierają jest dokładnie taka sama.

C: Zostaje przekaz i piosenki a nie nasz „image”.

CT: A gdzie Wam się podział Korpus?

H: To jest piąty muzyk, który opuścił nasze zacne szeregi. Takie mamy czasy, że ludzie emigrują, jadą do roboty za granicę. Łydka nie jest zespołem, który przynosi dochody na poziomie umożliwiającym egzystencję. To jest raczej kwestia dorobienia sobie do browara czy do strun do gitary. Proza życia zmusza niektórych do poszukiwania chleba gdzieś indziej, więc wyjeżdżają za granicę. Korpus wyjechał, Plastuch wyjechał, Czarek wyjechał, Maciek wyjechał, Kefir wyjechał…

C: Wszyscy wyjeżdżają. Jakby wziąć zespół Łydka Grubasa jako statystycznego Polaka, to moglibyśmy dojść do bardzo smutnych wniosków, że lwia część społeczeństwa ucieka.

H: To bardzo smutne, że muzycy, którzy są inteligentni, pełni zapału i dobrych pomysłów, muszą wyjeżdżać, rezygnować z grania, żeby na jakimś tam w miarę godnym poziomie funkcjonować. No cóż, takie jest życie. Miejmy nadzieję, że się już nie pogorszy i nikt więcej już się nam nie wykruszy. Większość ma już kredyty mieszkaniowe na plecach, także nie ma wyjścia, zostają. (śmiech)

CT: Tak sobie policzyłam, że gracie już 13 lat. Macie jeszcze tremę?

H: Trema zawsze jest, ale nie paraliżująca. Zawsze przed rozpoczęciem grania jest chwila stresiku, co to będzie. Nikt z nas na pewno nie czuje się na tyle mega zajebistym gościem, żeby nie mieć lęku scenicznego, tego jak to ludzie odbiorą. Na szczęście wtopy zdarzają nam się rzadko i „imprezy-miny”, na których kompletnie nie wiadomo co zrobić też. Chociaż bywało różnie.

CT: Jakie muzyczne marzenia udało się Wam już spełnić, a jakie chcielibyście jeszcze zrealizować?

C: Myślę, że największym marzeniem każdego z nas było zagranie na Woodstocku. Udało nam się tam dostać z eliminacji, czyli standardową drogą. Wysłaliśmy płytę praktycznie na ostatnią chwilę. Było około 700 zgłoszeń i wybrali nas do półfinału, zagraliśmy go w Olsztynie. Był Jurek, była Gosia, całe jury i wybrali nas do finału we Wrocławiu. Tam stwierdzili, że nadajemy się na małą scenę. Chcieliśmy dużą, nie oszukujmy się, ale mała scena też była dla nas wyróżnieniem. Byliśmy i wciąż jesteśmy kapelą garażową, która sobie coś tam plumkała i nagle okazało się, że możemy wystąpić przed wielotysięczną publicznością w Kostrzynie. To było coś niebywałego.

H: To na pewno był sukces, natomiast ja uważam, że naszym największym osiągnięciem jest to, że funkcjonujemy bez najmniejszego wsparcia, bez reklamy w telewizji, radiu itd., bo prawdę mówiąc lejemy na to. Oczywiście nie jesteśmy jakimiś skończonymi rebelami, jakby ktoś przyszedł i powiedział „panowie, pomogę wam, bo fajnie gracie”, no to jasne, z radością taką pomoc przyjmiemy. Natomiast nigdy nie będziemy przed nikim klękać i walić jakichś dzikich kompromisów, które będą nas kosztowały kawałek duszy po to, żeby się promować. Fantastyczne jest to, że jesteśmy w stanie pomimo pracy zarobkowej, rodzin itd. dalej ciągnąć kapelę i pojechać do Poznania czy Krakowa, za bilet płatny te kilkanaście zeta. Przychodzi sto, sto – parę osób, jest bardzo fajna biba, ludzie znają nasze piosenki, kupują płyty i koszulki. Zaś co do marzeń, ja bym bardzo chciał zagrać na dużej scenie Woodstocku. Na pewno chciałbym również mieć możliwość życia z muzyki, utrzymywania się z tego. Oczywiście, jak każdy mam narcystyczne sny o potędze pod tytułem „będę gwiazdą”, aczkolwiek w moim wypadku chyba tylko po to, żeby móc wszystkim udowodnić, że wcale nie trzeba się wtedy zepsuć. Chciałbym też móc sypać pomysłami jak z rękawa i bez przerwy robić dobre piosenki, które będą trzymać przynajmniej poziom naszych najlepszych numerów, albo będą jeszcze lepsze. A takich przyziemnych marzeń o krajowej czy światowej sławie nie mam, zresztą nie wierzę w to, że z naszej kapeli nagle zrobi się wielkie „bum” i wykosimy Budkę Suflera z list przebojów.

CT: To co z tym Woodstockiem? Macie zamiar jeszcze tam zagrać?

C: My zamiar mamy, tylko pytanie czy oni nas chcą. Tam są dosyć ścisłe reguły, jeśli chodzi o przyjmowanie zespołów, które już są laureatami. Warunkiem jest też to, żeby płyta była świeża. My nie mamy póki co świeżej płyty, same stare, więc przestaliśmy je nawet wysyłać. Natomiast jak popełnimy coś nowego, a ja mam głęboką nadzieję, że w przyszłym roku uda się ten krążek wyprodukować, to pewnie będziemy próbować. Nie rezygnujemy z Woodstocku, jeśli pojawi się jakakolwiek szansa, żeby wystąpić tam raz jeszcze, najlepiej na dużej scenie, to na pewno to wykorzystamy.

H: Woodstock rządzi się swoimi zasadami, tam karty rozdaje Jerzy i Fabryka Zespołów. To jest ich cyrk i ich małpy, więc mają prawo wziąć sobie kogo im się podoba. Może najzwyczajniej w świecie Łyda im się nie podoba i nikt absolutnie nie ma pretensji (śmiech). Raz zagraliśmy, zostaliśmy zaproszeni na finał – była to mega profesjonalnie przygotowana impreza, naprawdę szczęka opadała. Fajnie było liznąć Wielkiego Świata, zagrać w konkursie z Deriglasoffem i z Luxtorpedą, tacy zawodowcy grali z nami na jednej scenie w konkursie, można było trochę swoje ego połechtać.

C: Tym bardziej, że Woodstock nam bardzo dużo dał. Wtedy bardzo dużo ludzi o nas usłyszało, nawet pomimo występu na małej scenie. Zasialiśmy ziarno, które w późniejszych latach zaczęło dawać plon.

H: Nie będziemy też uprawiać jakichś niesamowicie drastycznych kroków. Trochę brzydko jeździć po kolegach z branży, ale niektóre zespoły wykonują takie podchody… „Płaszczyć się” to może trochę za mocne określenie, ale wysyłać życzenia urodzinowe z laurką w kształcie serduszka to już jest trochę…

C: Żałosne, no nie bójmy się tego słowa.

CT: A na jakiś inny festiwal w tym roku się wybieracie?

C: Planowany, a nawet już potwierdzony jest Dobremiastock Festival. To jest mała mieścinka 40km od Olsztyna, ale jak zagraliśmy tam pierwszy raz w zeszłym roku, to naprawdę byliśmy bardzo zdziwieni poziomem organizacji.

H: Mogłoby się wydawać, że Dobre Miasto to nie jest miasto klasy premium, ale koncert był przygotowany pierwszorzędnie i ludzie bawili się fenomenalnie, pomimo, że nie było stricte rockowej publiki. My graliśmy swoje, większość składów była zaś hip-hopowa i sound systemowa. Jednak przyjęcie było świetne, zabawa niesamowita, wyskakaliśmy się jak dziki. W tym roku Dobremiastock jest wstępnie zaklepany, a co więcej…olsztyńska Kortowiada, „Ostro, Zdrowo, Rockowo” i póki co, tyle. Nie jesteśmy zespołem, który się zaprasza „z obowiązku” na wielkie sceny, bo po prostu nie jesteśmy szeroko popularni. Nie ta skala co np. Lao Che, Jelonek, Luxtorpeda czy Acid Drinkers. Ja się w sumie nie dziwię, że nas nie zapraszają (śmiech). My też się nie prężymy, żeby wszędzie rozsyłać swoje CV, może to jest błąd z naszej strony. Może powinniśmy obdzwaniać organizatorów, nawiązywać kontakty, ale jak wcześniej wspominałem,, proza życia zmuszająca nas do zwykłej pracy, życie rodzinne itp. nie pozwalają nam się zająć tym profesjonalnie.

C: Tym bardziej, że nie mamy menagera i myślę, że bardzo długo nie będziemy mieć, bo żaden chyba nie byłby w stanie wytrzymać z piątką indywiduów, które sobą reprezentujemy. Jesteśmy straszną amatorką, mamy swoje fochy jak baby. Musimy zajmować się tym sami, a nie potrafimy się tym zajmować (śmiech).

H: Ale ma to też swój urok garażu, bo jednak mamy kompletną niezależność. Nikt nami nic nie dyktuje, na płytę wrzucamy co chcemy. Wydajemy to za własną kasę, za własną kasę wypalamy płyty i robimy im okładki. Sprzedajemy to za ile chcemy. Cieszy nas ta niezależność i to, że nie tkwimy w tym takim świńskim bagienku, którym trochę zajeżdża showbiznes. To są wytwórnie, to są menagerowie liczący zyski, panowie redaktorzy z radia, z którymi trzeba kawkę wypić, a którzy nawet nie słuchają Twojej muzyki itd. Ja czuję dość mocne obrzydzenie do tego typu klimatów.

C: Strasznie nas jara jak ktoś zaczyna siać propagandę Łydkową. Jak powie, że gra te utwory na ognisku. Ktoś inny mówi, że jest psychofanem, który po prostu chodzi po mieście non stop ze słuchawkami na uszach, „Perpetuum Debile” i „Bąża” ma na pamięć wyryte i nawet przez sen obudzony wieczorem czy z rana jest w stanie zacytować 14 wers 15 utworu na 18 płycie. Straszną frajdę nam sprawia fakt, że ludzie niosą tą łydkę gdzie się da i my nie płacimy im za to, nie wymuszamy tego na nikim. Po prostu dajemy coś od siebie, ci ludzie to biorą i potrafią rozsiać wokół siebie i to jest naprawdę dla nas mega wyróżnienie, świadczy o tym, że to, co robimy ma sens.

H: Nie jesteśmy dmuchaną postacią wyprodukowaną od zera z pola szarości.