Ależ to był łomot. Ale ich zlali wszystkich. Jasny pieron, jak im te byki nawpierniczały. Toruńskie anioły nieloty przegrały w tym sezonie na MotoArenie pierwszy mecz. I może nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie to, że torunianie znajdują się w strefie spadkowej, a piątkowa porażka była najwyższa w historii MotoAreny
Te dwie rzeczy tylko potęgują negatywne emocje, których w Toruniu jest aż nadto. I po piątkowym laniu próżno już chyba szukać kibica, który jeszcze by wierzył, że dream team Jacka Frątczaka jest jeszcze do czegoś zdolny. W tych sytuacjach szuka się winnych i teraz nie inaczej jest w Toruniu, gdzie problemów z tym większych nie ma. Winny znalazł się już po pierwszej serii, którą rajderzy Get Well – a jakże – przegrali z kretesem. Okazuje się, że obecnie toruńska persona non grata to nie kto inny, ale sam Jacek Frątczak. Zatem w Toruniu powtarza się historia sprzed roku, kiedy rozwścieczeni kibice domagali się głowy Jacka Gajewskiego, a przestali w momencie, kiedy ten sam powiedział „pas”. Pytanie: czy to samo zrobi Frątczak?
Wszyscy w cudotwórcy z Zielonej Góry doszukiwali się oznak odnowiciela, który zmieni nareszcie wizerunek toruńskiego żużla. Miały jeździć gwiazdy, MotoArena miała być niezdobytym bastionem, do którego waliłyby tłumy, by tylko zobaczyć jak „Aniołki Frątczaka” rozszarpują rywali. Tymczasem mamy skomlenie skruszonego menedżera, który przeprasza swoich zawodników chyba już nawet za to, że muszą jeździć w Toruniu. To jednak tylko początek. Bo przecież dochodzi jeszcze spadająca gwiazda czyli Niels Kristian Iversen, który psioczy na klub, że mu jeździć nie dają, podczas gdy on sam nie daje klubowi żadnych podstaw, by go puszczać na tor. Po prostu – każdy jego start to coraz większa kompromitacja. Dodatkowo dochodzi jeszcze kwestia tego, że żużlowcy to tak naprawdę nie zawodnicy, ale w zdecydowanej większości najemnicy lojalni wobec tych, którzy dadzą więcej. I to niestety w Toruniu widać jak mało gdzie. Pomijam już jęczącego Doyle’a, że nie może skupić się na jeździe, bo jest pod presją ze strony kibiców i klubu. Pomijam Holtę, który wedle hasła „między Bugiem na Nysą najważniejsze my są” robi swoje już od lat. Pomijam młodego Holdera, który przed kamerami wprost wygrania, że w drużynie atmosfera do bani (skądinąd słuszna uwaga), zamiast załatwiać takie sprawy we własnym gronie. Nie pomijam jednak tego, że dochodzą pogłoski, że cała ta zgraja żużloków robi sobie podśmiechujki z menedżera, który powinien ze zgrai zrobić drużynę i nią do bólu trząść. Może wówczas wykrzesałby choćby odrobinę tego team spirit, o którym zawodnicy trąbią na wszystkie strony świata.
Oczywiście, na wszystkie oskarżenia zaraz menedżer Frątczak zaraz odpowie, że on woli zarządzać przez kryzys, i że lubi jak w drużynie zawodnicy między sobą walczą, bo to daje motywację. I owszem będą walczyć. Będą, bo frustracja będzie rosnąć. W końcu przed Toruniem trzy arcytrudne spotkania i nie widzę najmniejszej możliwości, by z taką formą „Anioły” wygrały choćby jedno. Zatem jak ta frustracja ma nie rosnąć? A ona rzeczywiście spowoduje walkę. Tylko już nie na torze, a w parku maszyn. Pomiędzy najemnikami. Toruńskimi. Będą zgrzyty, niesnaski, a w najgorszym przypadku mordobicie. I w interesie Frątczaka jest, by grupę tych swoich nielotów za te mordy złapać i doprowadzić do porządku. Tego żądają kibice. Część z nich żąda już jednak czegoś innego. Dymisji Jacka z Zielonki. Toruński menago ma zatem wybór. Za mordy ich złapać lub odejść i przyznać, że z tej mąki już chleba nie będzie. I że niestety, ale on i jego brak wystarczającej werwy się do tego przyczyniły.
Tak na marginesie… Był swego czasu w Toruniu jeden kozak, który w parku maszyn potrafił doprowadzić drużynę do porządku, będąc dobry duchem zespołu. Nazywał się Hancock. Frątczak go sprzedał, bo Amerykanin uszkodzony i stary, to już sprawny może nie być. Zastąpił go również uszkodzonym i nieco młodszym Iversenem. I oby Duńczyk nie był symbolem jego klęski.
Toruński menago ma jeszcze szansę wypić piwo, którego sobie nawarzył. By tak się stało, musi swoje wielkie i często wypowiadane słowa, o planach wobec drużyny, zacząć wcielać w życie. Torunianie wątpią, ale jeszcze całkowicie wiary nie stracili. Jej utrata będzie największą klęską Frątczaka w Toruniu, a doprowadzi ona do jednego – spadku. Jak to się mówi: co się odwlecze, to nie uciecze. „Anioły” znów podstawiają głowę pod topór, tylko tym razem mogą już spod niego nie uciec. A co to by oznaczało dla toruńskiego speedwaya? Brr, aż mi się nawet nie chce o tym myśleć. To temat na odrębny, o wiele czarniejszy felieton.
P.S. Setnie rozbawił mnie Przemo Termiński, który po meczu na swoim fejsiku stwierdził, że dobrze, że tor był przygotowany pod nas, bo jeszcze byśmy z „trzydziestki” nie wyszli. Myślałby kto, że nawierzchnia była w piątek naszym atutem. Swoją drogą, na takie złote myśli „Termosa” czekałem wiele miesięcy. Proszę o więcej! Chociaż może… niekoniecznie.