Jest na świecie takie jedno miejsce, które łączy ludzi. Nieważne czy jesteś osobą pełnosprawną czy upośledzoną fizycznie, bądź psychicznie. Już od dwudziestu sześciu lat do Płaskiej przyjeżdża grupa osób, by uczestniczyć w obozie rehabilitacyjno-wypoczynkowym. Obozie, który staje się na dwa tygodnie zupełnie innym światem
Obrzędy poranne
Śniadaaanie! – krzyczy na cały głos pan Jarek – człowiek, który już od lat jeździ z Fundacją na obozy. Ten okrzyk zawsze jest sygnałem, który oficjalnie rozpoczyna obozowy dzień. Na zegarach wybija godzina dziewiąta i w tym momencie wszyscy udają się pod pokrytą plandeką wiatę, aby zjeść śniadanie. Wychodząc z porządnego wojskowego namiotu, pierwszą rzeczą, na którą człowiek zwraca uwagę, jest rozległa Polana, którą z jednej strony otacza las, a z drugiej kanał, w którym nie wytrzymaliby najwięksi pasjonaci morsowania. Przez ową Polanę w stronę wiaty idą dyżurni niosący tace wypełnione po brzegi najróżniejszymi kanapkami. Osoby niosące posiłek musiały wstać dużo wcześniej od pozostałej gawiedzi, aby przygotować śniadanie. Perspektywa spania do godziny dziewiątej jest zawsze kusząca, ale czasem trzeba się przełamać i obudzić szybciej, aby wypełnić swój kuchenny dyżur. Zresztą nikt nie ma z tym problemów, nie robią przecież tego dla siebie, ale dla swoich podopiecznych i pozostałych uczestników obozu, których zadowolenie po zjedzonym śniadaniu jest bezcenne. W czasie posiłku zazwyczaj panuje cisza, bo każdy skupia się na jedzeniu, ale też często można usłyszeć rozmowy, które po chwili są przerywane przez głos Pani Dyrektor, która, jak to zwykła mówić, wygłasza do ludu ogłoszenia parafialne. Te ogłoszenia nie są oczywiście niczym innym jak planem dnia. Po swoim przemówieniu pani Jola (tak nazywa się Pani Dyrektor) życzy wszystkim smacznego i oddala się ku swojemu namiotowi.
Nie ma określonej godziny końca śniadania. Wszyscy odchodzą od stołu, gdy na tacach nie zostanie już ani jedna kanapka, lub gdy te, które zostały nie trafiają w smakowe gusta obozowiczów. Wiata zatem robi się coraz bardziej pusta, ale opuszczają ją przede wszystkim wolontariusze, którzy muszą iść do namiotów, aby przygotować swoich podopiecznych do zajęć hipoterapii, fizjoterapii i terapii zajęciowej odbywających się zawsze po śniadaniu, o godzinie dziesiątej.
To okres dnia szczególnie trudny dla niepełnosprawnych uczestników obozu. Podczas zajęć terapeutycznych mierzą się ze swoimi słabościami i problemami zdrowotnymi. Kosztuje ich to wiele wysiłku, nawet mocniejszy ruch nogą, wypchnięcie jej lub zgięcie. Te czynności wielokrotnie powtarzane powodują występowanie potu na ciele, a ciężkie oddechy świadczą o ich wielkim wysiłku. Wyraz zmęczenia na twarzy współgra ze skupieniem na niej się malującym. Chcąc posiąść sprawność trzeba się skupić i dać z siebie wszystko. Oni doskonale o tym wiedzą i walczą z samym sobą o spełnienie swojego marzenia – stania się sprawnym człowiekiem.
– Bardzo często jest trudno, szczególnie jeśli jesteś nierozciągnięty. Wtedy najbardziej wszystko boli. Bo jeśli wcześniej byłeś rozciągany, to jest trudno, ale jakoś to wytrzymasz. Jeśli zaś nie, to proste ćwiczenia mogą okazać się bardzo bolesne. Dlatego najlepiej jest mieć rehabilitację codziennie. Niestety nie jest to takie proste, bo każdy musi z czegoś żyć. Fizjoterapeuci także, a oni często każą sobie słono płacić – mówi Paweł Świrko, uczestnik obozu z porażeniem dziecięcym mózgowym. – Niektórych po prostu nie stać na stałą terapię, dlatego dobrze, że takie obozy jak ten są organizowane, bo stale przez dwa tygodnie ludzie niepełnosprawni, tacy jak ja, mogą przechodzić rehabilitację. Ale źle się wcześniej wyraziłem. Ten obóz nie jest taki jak inne rehabilitacyjne, jest wyjątkowy.
Po skończonych zajęciach fizjoterapeutycznych Paweł udaje się na hipoterapię, czyli zajęcia, które mają służyć także rozciągnięciu jego mięśni, ale odbywają się nie na macie tylko na… koniu.
– Boję się koni, ale w sumie mam szczęście, że mogę na nich ćwiczyć – opowiada Paweł – Nie wszyscy mają takie szczęście. Na konia nie wsiądą ci, którzy mają uszkodzenie bioder lub kręgosłupa. Dzięki Bogu nie mam tych schorzeń, więc mogę ćwiczyć więcej, to bardzo ważne.
Paweł nie ukrywa, że wiele razy podczas ćwiczeń jest mu ciężko, ale mimo to chce jeździć na te obozy.
– Na ten obóz czeka się cały Boży rok. Jestem na spływie już ósmy raz i wiem, że nie ostatni. Tutaj jest niepowtarzalna atmosfera. Otaczają nas sami dobrzy ludzi, którzy z własnej woli postanowili oddać nam dwa tygodnie swojego wakacyjnego wypoczynku i po prostu pomagać. To jest piękne. I wiesz, ja się tutaj wcale nie czuję jak niepełnosprawny – kończy.
Entuzjazm Pawła podzielają również ci dobrzy ludzie, którzy są tu by pomagać:
– Pomoc niepełnosprawnym to niełatwy obowiązek, ale tutaj wszystko jest tak jak powinno być. Tak właśnie powinien wyglądać cały świat. Zieleń lasów koi wzrok i szargane codziennością nerwy, szum Czarnej Hańczy, tak naturalny jak szum krwi przepływającej przez tętnice, wprowadza pozytywną atmosferę – mówi Jakub Szymański, fizjoterapeuta gdańskiej drużyny szczypiornistek. – Człowiek, człowiekowi jest tutaj pluszowym misiem. Każdy każdemu pomoże, tak jak potrafi. Mam tu grupę przyjaciół, wolontariuszy i uczestników obozu którzy przyjeżdżają co rok i chyba tak jak ja już zawsze będą przyjeżdżać. Na co dzień mamy ograniczony kontakt, bo każdy mieszka gdzie indziej, i raz do roku możemy się spotkać, i wymienić doświadczeniami minionych miesięcy. Tu jest magicznie i trzeba to poczuć, bo ciężko to opisać i racjonalnie przedstawić. Widzisz, to jest dla mnie Prawdziwy Świat.
Obrzędy popołudniowe
Zajęcia dobiegają końca, a to zawsze jest niechybny zwiastun zbliżającego się obiadu. Opiekunowie prowadzą swoich podopiecznych pod wiatę, po czym sami udają się do namiotów, aby wziąć im i sobie sztućce wraz menażkami. Między końcem zajęć, a obiadem zawsze jest chwila czasu dla siebie. Co kto robi, jest już tylko efektem jego własnej inwencji twórczej. Część osób (nie tylko wolontariuszy) gra w siatkówkę, na prowizorycznym trawiastym boisku. Niedaleko spod wiaty słychać rozmowy reszty towarzystwa, które nagle przerywa głośny okrzyk. – Obiaaaad! – Pan Jarek zaczyna kolejny etap dnia. Najbardziej lubiany przez wszystkich obozowiczów, bo po zawsze znakomitym obiedzie, każdy ma czas dla siebie. Część osób postanawia uciąć sobie drzemkę, inni spalić obiadowe kalorie przy grze w siatkówkę, a jeszcze inni czytają książkę.
Każdy zajmuje się swoimi sprawami do czasu, gdy trzeba wsiąść do kajaków i kanadyjek, by w ramach przygotowania do spływu, który bądź co bądź jest główną atrakcją obozu, popłynąć do sklepu w Płaskiej. W tej specyficznej wycieczce biorą udział wszyscy. Nawet Ci najbardziej niepełnosprawni, bo tu na obozie każdy jest równy. Wolontariusze zatem czynią wszelkie starania, aby każdemu podopiecznemu na kanadyjce było jak najwygodniej. W końcu czas wypływać. Najpierw kanadyjki, aby umożliwić kajakom slipowanie. W końcu wszyscy są na wodzie i zgodnym tempem ruszają do sklepu, przy okazji podziwiając piękne okoliczności przyrody. Gdzieniegdzie słychać intonowane piosenki, które są momentalnie podchwytywane przez resztę uczestników. W tak radosnej atmosferze przebiega dwudziestominutowa podróż do sklepu, gdzie po zaopatrzeniu i spakowaniu wszystkiego do kajaków, rozpoczyna się rejs powrotny.
Obrzędy wieczorne
Kolaaacja! – pan Jarek znów daje poznać, jak mocne ma struny głosowe. Wolontariusze wraz ze swoimi podopiecznymi udają się na posiłek, po którym ma mieć miejsce ognisko – rzecz taka zwykła, ale tworząca niezwykły obozowy klimat. Koniecznym wyposażeniem na długie posiedzenie jest bluza (latem na Suwalszczyźnie może być chłodno), długie spodnie i przede wszystkim olejek waniliowy, który w walce z komarami jest na wagę złota. Z rzadka ktoś ze sobą rozmawia, a jeśli już to szeptem, bo wszyscy są wpatrzeni w ognisko. W końcu słychać pierwszy akord gitary i intonowaną przez Monikę pieśń, która czyni teren ogniska miejscem magicznym, w którym wszystkie troski zdają się uciekać, bo nie ma przy nim miejsca na nie.
Z obozowymi ogniskami wolontariusze wiążą wiele wspomnień. O jednym z nich opowiada znany już nam Kuba.
– Największą rysę w mojej świadomości zostawiła Iza, którą poznałem na pierwszym obozie. Iza urodziła się z mózgowym porażeniem dziecięcym. Od dziecka jest przykuta do wózka, nie może samodzielnie się poruszać, najpotrzebniejsze czynności ruchowe takie jak jedzenie sprawiają jej duży problem, nawet leżeć w wyprostowanej pozycji nie może, przez wzmożone napięcie mięśniowe występujące przy tej chorobie. Iza przyjechała ze swoimi opiekunami z rodzinnego domu dziecka. Z wywiadu z nimi dowiedziałem się, że na co dzień nie jest taka, jak na obozie. Tutaj rozkwita, jakby zima nagle się skończyła i z dnia na dzień przyszła wiosna – mówi fizjoterapeuta. – Ona czuje Ducha obozu, że tu na tych polanach, z tymi ludźmi, jest tak jak powinno być. Pewnego razu zwabił mnie do ogniska dźwięk gitary. Gdy przyszedłem zamilkł. „Jesteś szalona” – krzyknęła Iza– „Zagrajcie Jesteś szalona”. To co ujrzałem zwaliło mnie z nóg. W jej oczach ujrzałem coś czego nigdy wcześniej nie widziałem – prawdziwe szczęście. Olśniło mnie. Od dziecka mi mówili wszyscy dookoła „żeby być szczęśliwym musisz mieć!”. Musze mieć wykształcenie, rodzinę, dom, samochód, dobrą prace, i cieszyć się dobrym zdrowiem. Iza nie miała nic z tych rzeczy, nie miała nawet władzy nad własnym ciałem ,ale potrafiła złapać chwile szczęścia, która zawsze krąży wół nas i być szczęśliwym tak po prostu, bez powodu, bez spełnienia warunków szczęścia, o których tyle słyszałem. Iza nauczyła mnie czegoś czego nikt „pełnosprawny” przez tyle lat mnie nie nauczył. Od tamtego czasu częściej się uśmiecham, jeszcze czasami łapię się na „musze mieć to czy tamto” ale ciężko pracuje nad sobą.
Ognisko kończy się w późnych godzinach wieczornych, bowiem wszyscy wiedzą, że już jutro zaczyna się spływ, na który trzeba być wypoczętym i w pełni sił. Po życzeniach dobrej nocy wszyscy udają się do swoich namiotów, tym samym kończąc kolejny dzień na Polanie, miejscu przez nich ukochanym.
Pora spływu
Do łódeek! – tę komendę spływowicze słyszą z ust Pana Jarka po raz pierwszy. Będzie im ona towarzyszyć przez najbliższy tydzień. Najpierw jednak odbierają prowiant, który im dyżurni przygotowali wcześniej na drogę. Po usadowieniu w łódkach swoich podopiecznych nareszcie można ruszać. Wiele osób ma dobre wspomnienia ze spływu jeszcze z lat poprzednich, i wspominając je wręcz nie może się doczekać zejścia na wodę. Nareszcie pan Jarek rzuca komendę „Płyniemy!” – wyjątkowo cicho wypowiedzianą. Nic dziwnego, toń wodna uspokaja każdego i nikt nie śmie kojącej ciszy zakłócać. W końcu płyniemy do Maćkowej Rudy, potem Tartaczysko, następnie Dworczysko, Rygol i w końcu upragniona przez wszystkich Mikaszówka. Żeby się tam jednak znaleźć trzeba pokonać pierwszy etap i potem następne.
Rejs przebiega spokojnie, bez żadnych niespodziewanych wywrotek i zwrotów akcji. Gdzieniegdzie słychać śpiewy, a inni wolą w spokoju doświadczać otaczającej przyrody. W tle słychać opowieści Pawła, które snuje niemal przez cały czas trwania spływu, a urywają się kiedy tylko widać miejsce przeznaczenia, tj. dzisiejsze pole biwakowe. Każdemu na ten widok rośnie serce, bo w końcu ile można wiosłować? Tuż po przybiciu do brzegu rozpoczyna się prawdziwy rytuał, który jest powtarzany niemal codziennie, przez cały czas trwania spływu. Składa się na niego pomoc w wysiadaniu z kanadyjek lub kajaków swoim podopiecznym, wyciąganie namiotów i bagaży z Koniowozu (który towarzyszy obozowiczom przez cały spływ, wożąc ich bagaże z przystanku na przystanek), oraz rozbijanie ich i tymczasowe zakwaterowanie. Niestety, dziś na Tartaczysku leje się żar z nieba, więc od razu po wykonaniu całego rytuału trzeba iść do wody, a następnie przebrać koszulkę, bo poprzednia już jest cała spocona.
Dyżurni do kuchni! – Tym razem osobą wzywającą jest Ola, która również ma dziś służbę kuchenną. Dziś na obiad pierogi leniwe, każdy kto jeździ na spływy dobrze o tym wie. Na Tartaczysku zawsze były leniwe, w związku z tym obiad jest przydzielany do mózgowej skrytki z napisem „marzenia”. Nigdzie ta potrawa nie smakuje tak dobrze jak na obozie Ducha. Niestety, trzeba jeszcze czekać na obiad. Najlepiej zabić nudę zajmując się własnymi sprawami, lub wyręczyć pana Mariana – obozowego weterana – w rąbaniu drewna na ognisko, na którym również jest przyrządzany obiad. Wysiłek jest w Tartaczysku rzeczą nieodłączną i każe zapomnieć o głodzie. Nieodłączną, ponieważ na tym przystanku toalety, czy to dla niepełnosprawnych czy wolontariuszy znajdują się u góry. Dobrze wiedzą co to za wysiłek wolontariusze, którzy właśnie prowadzą we dwójkę do góry podopiecznego na wózku, który musi skorzystać z toalety.
Mimo zmęczenia po całym dniu, wszyscy są zadowoleni i po kolacji zgodnie otaczają ognisko, powtarzając tym samym ogniskowy rytuał, czyniony wcześniej na Polanie. Znów problemy znikają, a czas, który płynie przy ognisku jest czasem opowieści. Mistrzem gawędowym na obozie jest pan Jarek, który czaruje wszystkich swoimi opowieściami, pykając przy tym fajkę i dając świadectwo jak to bywało w latach przeszłych. Daje je również Kuba, który nie stroni od opowieści i mówi o swoim pierwszym obozie.
– Na pierwszy obóz z Fundacją pojechałem jako praktykant. Po pierwszym roku studiów (kierunek fizjoterapia AWFiS Gdańsk – przyp. red.) każdy z nas musiał obowiązkowo pojechać na tego typu zgrupowanie – snuje opowieść z wyraźną nostalgią w głosie. – Ideą takich wakacyjnych praktyk jest zapoznanie się studenta z osobami niepełnosprawnymi i podpatrzenie jak wygląda rehabilitacja w różnych schorzeniach. Mój pierwszy wyjazd z Duchami znacząco wpłyną na moje myślenie, nie tylko o przyszłym zawodzie ale także o otaczającym mnie świecie. Czemu trafiłem akurat na ten obóz, a nie na inny? Można powiedzieć że przez przypadek, lub przez jakąś inną wszechobecną siłę. Einstein kiedyś powiedział że przypadek to Bóg przechadzający się incognito.
Czas pożegnania
Dziś jest dzień zakończenia obozu. Każdy ma jakiś niedosyt w sobie i chociaż odrobinę łzy w oczach. Kolejny spływ połączony z obozem stacjonarnym przeszedł do historii. Nie ma końca czułym pożegnaniom z osobami, z którymi zżyło się przez te dwa wspaniałe tygodnie. Każdy ma mimo wszystko świadomość, że rozstanie jest konieczne, aby za rok wrócić i przeżyć jeszcze raz to samo. Bo tutaj wszystko płynie swoim, od dwudziestu sześciu lat niezachwianym tempem, które niegdyś narzucił Stanisław Duszyński zwany „Duchem”. A jego duch po dziś dzień unosi się nad ukochaną Polaną w Płaskiej.
Komentarz autora:
Fundacja Ducha powstała w 1992 roku w Toruniu, z pomysłu i inicjatywy socjologa Stanisława „Ducha” Duszyńskiego. Od początku działalność fundacji, opierała się na działaniu na rzecz rehabilitacji naturalnej osób niepełnosprawnych. Jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej działalności przyszli założyciele fundacji organizowali obozy konno-kajakowe na Czarnej Hańczy dla osób niepełnosprawnych, a zachęceni dobrym odbiorem tych wyjazdów poszli krok dalej i zorganizowali rajd tatrzański, podczas którego osoby objęte kalectwem zbaczały z łatwiejszych szlaków na trudniejsze np. Wąwóz Kraków lub kopalnie Raptawickie. Już za czasów fundacji Stanisław Duszyński opracował nowe sposoby rehabilitacji naturalnej, mianowicie za pomocą wspinaczki górskiej i z wykorzystaniem koni. W związku z tym Fundacja włączyła w program obozów hipoterapię oraz terapię manualną przy pomocy skałek wspinaczkowych. Tak właśnie powstały obozy konno-wspinaczkowe oraz konno-kajakowe, które się odbywają po dziś dzień i po dziś dzień w tym samym miejscu od początku ich istnienia. Na Polanie w Płaskiej, która dla wielu osób z różnych pokoleń stała się drugim domem.
Więcej informacji o Fundacji Ducha znajdziecie tutaj.